Objęci wpół szli zboczem wzgórza wśród kęp krzaczastych, pokrytych jasną wiosenną zielenią. Miasto cofało się coraz niżej, piękniało z odległości, kryjąc szare ściany w bladoróżowych gałęziach sadów, rozpościerając coraz szerzej czerwone kapelusze dachów. Janek pomyślał, że gdzieś między tymi domami rosną róże obergefrajtra Kugla, i ucieszył się, że nie zostały zniszczone — stopniowe wyłamywanie wrót śluzy spłaszczyło falę, ochroniło przed zalaniem dalsze od kanału ulice.
Marusia jakby poczuła, że myśli nie o niej, spojrzała mu w oczy i przystanęła. Przytulił ją mocniej, pocałował. Wargi miała jak deszcz wiosenny — pachnące i chłodne.
Szarik, buszujący wśród krzaków, zawrócił natychmiast, szczeknął i skoczył im łapami na piersi. Wysunąwszy koniec jęzora, różowiutkiego niczym płat świeżej szynki, wyciągał mordę to do swego pana, to do pani — też chciał się koniecznie pocałować.
— Nie mieszaj, pios — poprosiła Marusia.
Janek podniósł z ziemi kawałek patyka, udał, że na niego popluwa, i rzucił, jak tylko mógł daleko. Wilczur pobiegł, chwycił i chciał przynieść z powrotem, ale go zatrzymała surowa komenda:
— Zostań.
Przysiadł nad patykiem, zaskomlał z niezadowoleniem, ale położył uszy po sobie — rozkaz to rozkaz.
Ogoniok roześmiała się z psiego losu.
— Wot kak prikaz wypołniajet.
— Tak jak i my — odpowiedział Kos. — Naprzód, w lewo, w prawo, idź, zostań... — komenderował niewesoło.
Spotykali się często, gdyż armia, do której należeli zwiadowcy Czernousowa, często działała po sąsiedzku, stykała się skrzydłem z armią polską. Żadne regulaminy nie piszą o istnieniu jednostek szczególnie zaprzyjaźnionych, lecz w praktyce dowódcy frontów chętnie wyznaczają sąsiednie pasy działania wojskom, które już nieraz ramię przy ramieniu walczyły, a dowódcy armii posyłają na styk doświadczone we współdziałaniu dywizje. Znają się ich sztaby, znają dowódcy pułków, a tam, gdzie znajomość i przyjaźń osobista, o zwycięstwo łatwiej, trudniej o klęskę.
Oto cała tajemnica spotkań pod Warszawą, pod Gdynią i w Gdańsku, na wschodnim i zachodnim brzegu Odry. Gdy po sąsiedzku walczą ich armie, spotykają się sierżanci Kos i Ogoniok, ale przecież tylko na dzień, na godzinę, na kilkanaście minut. Stąd ten chłód smutku przy każdym spotkaniu.
Wystarczy, by ktoś z przełożonych rozkazał jednemu z nich — idź, a drugiemu — zostań...
— Jeszcze dziś napiszemy oboje — rzekł poważnie. — Jak tylko wrócimy. Ja do naszego dowódcy armii, a ty do swego.
U ciebie sprawa prosta: o zezwolenie na ślub — odpowiedziała smutno.
— A ja mam pisać raport nie tylko o zmianę przydziału i munduru, lecz o zmianę ojczyzny.
— Nie, to nieprawda — zaprotestował. — Teraz będzie inaczej niż przed wojną. Granica nie jak mur, lecz jak most. Przecież i ja nigdy nie zapomnę tamtych lat, ani Jefima Siemionowicza, ani cedrowej chaty w Kraju Nadmorskim. Dwojga nas na obie ojczyzny starczy...
— Mam prosić o rozstanie ze starszyną Czernousowem, który jest dla mnie tak jakby ojciec — mówiła nie zwracając uwagi na słowa, Janka. — Nad Wołgą zostały na spalonej ziemi kobiety i tysiące pokaleczonych kulami i odłamkami. Jakichkolwiek słów użyję w raporcie, będą znaczyły, że nie chcę do nich wrócić.
— Nigdzie po tej wojnie, a zwłaszcza w Polsce, nie zbraknie ludzi, którym potrzebne będą twoje dobre ręce, twoja pomoc — odpowiedział cicho, a potem dodał zniżając głos jeszcze bardziej: — Jest dużo prawdy i słuszności w tym, co mówisz, ale ja już nie umiem sobie wyobrazić świata bez ciebie.
— Ja toże — odszepnęła.
— A więc musimy napisać. Jeszcze dziś.
Chwilę stali bez słowa. Wojna przyzwyczaiła ich do spraw rozstrzyganych za cenę życia lub śmierci, lecz przecież jednoznacznych: tam wróg, tu przyjaciel; tam hańba, tu sława; tam faszyzm, tu wolność. Prawa walki nie zostawiały miejsca na wątpliwości, a o szczegółach rozstrzygał rozkaz.
To, o czym mieli decydować oboje, dotyczyło nie tyle ostatnich dni wojny, co lat pokoju. Rozkaz trzeba było dać własnemu sercu.
— Ułybnis’, uśmiechnij się — poprosiła dziewczyna.
Słowa i spojrzenie, które im towarzyszyło, były jak wiatr, starły chmurę z jego czoła. Skinął głową i chwyciwszy Marusię za rękę, pociągnął ją po trawiastym zboczu w stronę cegielni. Biegli wesoło, ze śmiechem. Ogoniok kuśtykała odrobinę, bo ten pożyczony but był jednak przyluźny.
Gdy stanęli kolo grubego poszczerbionego pociskami komina, koło długiego, obrośniętego chwastami pieca z ogromną dziurą w ścianie, między porzuconymi taczkami i zardzewiałą formiarką, przycichli znowu oboje. Janek długo całował czoło, policzki i wargi delikatnie i czule, a potem ona, wskazując palcem to na siebie, to na niego, podobnie jak czynią dzieci rozpoczynając zabawę, wyrecytowała dzieląc sylaby:
— Ja tie-bia lu-blu. A ty?
— Pan Twar-dow-ski na ko-gu-cie — odliczał sierżant, naśladując dziewczynę, i szybko dokończył: — w jednym kapciu, w drugim bucie.
Śmiał się pokazując jej nogi.
W starym piecu coś stuknęło. Janek błyskawicznie odwrócił głowę i położył dłoń na kolbie mauzera. Po sypkim jak popiół piasku toczyły się drobne okruchy wypalonej gliny. Wzruszył ramionami, zrobił krok naprzód i przez wybity w ścianie otwór zdjął jedną z szarych cegieł.
— Niewypalone — wyjaśnił Marusi. — Schną i pękają.
— Poszli abratno. Skoro dziś jeszcze mamy napisać...
— Zdążymy. Poczekaj tu chwilę — poprosił, gdyż za piecem na urwisku dostrzegł świeżo rozkwitłe krzaki bzu.
— Chwileczku poczekam — zgodziła się Marusia.
Siadła na przewróconych taczkach, zdjęła pożyczony but i starannie wytrząsnąwszy z niego kamyki zaczęła przewijać onucę.
Znowu stuknęło coś w stronie pieca. Drgnęła, lecz nie spojrzała nawet za siebie, wiedząc, że to pękają wysychające cegły.
W sekundę później usłyszała szelest tuż obok, chciała się odwrócić, ale już było za późno. Ktoś wysoki i silny jedną ręką chwycił ją za gardło, drugą wprawnym ruchem wepchnął szmatę w otwarte do krzyku usta i wykręciwszy do tyłu ramiona, pociągnął za sobą. Chwilę jeszcze widziała zdjęty z nogi but, który został obok taczki, na udeptanej glinie pokrytej kępkami świeżej trawy, a potem napastnik zarzucił jej na głowę przepoconą bluzę z szorstkiego wojskowego sukna.
Wspinając się po stromym zboczu nad cegielnią, Janek wyszukiwał w kępach liliowe i białe, co bardziej rozkwitłe kiście bzu i układał je w bukiet. Pogwizdywał piosenkę radiotelegrafistki. Kiedy spojrzawszy w dół nie zobaczył na przewróconych taczkach Marusi, uśmiechnął się tylko, przekonany, że to zabawa w chowanego.
Podskakując i naginając wysokie krzaki zerwał jeszcze kilka gałązek, obwiązał je dobytym z kieszeni kawałkiem kabla, a potem zbiegł w dół, wielkimi susami skacząc przez przeszkody. Wesoło nawoływał pod melodię piosenki:
To ja, to ja, to ja, wołam ciebie, miła, ja...
Stanął koło taczek i urwał zobaczywszy but. Przerzucił kwiaty do lewej, chciał rozpiąć kaburę, ale w tej samej chwili ktoś przyłożył mu lufę do pleców i wyrwał pistolet z futerału.
— Maul halten. Kehrt euch — rzekł cicho napastnik i mocno chwyciwszy go za ramię dopomógł w wykonaniu rozkazu.
Odwróciwszy się Kos zdrętwiał: w otworze prowadzącym do pieca stała Marusia z zakneblowanymi ustami i skrępowanymi z tyłu rękami, a rosły oficer SS bagnetem dotykał jej szyi — skóra uginała się lekko pod naciskiem ostrza.
— Ihr Mädchen... Tod oder Leben. — Ten, który z odległości dwu kroków celował doń z pistoletu, starał się wyszukiwać najprostsze słowna: — Trup oder żywy — usiłował tłumaczyć na polski. — Wir brauchen andere Kleider — pokazywał gestami, że chce się przebrać. — Verstanden?
Janek kiwnął głową, że zrozumiał, a tamten, rozcapierzając palce u ręki, tłumaczył dalej:
— Fünf Kleider... Zivilanzüge, nicht Uniformen. Du hast zehn Minuten Zeit — znowu pokazał, że chodzi o pięć cywilnych ubrań i dziesięć minut. — Oder...
Esesman obok Marusi cofnął bagnet i Zamarkował pchnięcie.