— Rozładuj... Przeciwpancernym ładuj!
Saakaszwili przymknął oczy i słuchając komend grzał się w słońcu, wypoczywał. Miał chyba prawo, skoro po długim marszu od Gdańska prawie pod Szczecinem przejrzał starannie cały wóz i zrobił wszystko, co trzeba było zrobić. Może jeszcze tylko te traki... Trzeba byłoby znaleźć w okolicy rozbity T-34 o nowych, mało zużytych gąsienicach, zdjąć parę ogniw, przywieźć i wymienić... Właśnie, trzeba przywieźć, więc dopiero kiedy Wichura wróci.
Szosą nadjeżdżała ciężarówka i jak na złość stanęła przed bramą, terkocąc silnikiem. Wichura, na pewno Wichura, myślał Grigorij i nie otwierał oczu, żeby go jak najpóźniej zobaczyć, a tymczasem z samochodu wysiadł wysoki mężczyzna w kurtce z biało-czerwoną opaską na rękawie, w butach z cholewami, i podszedłszy do bramy czytał napisy wypalone na deskach:
„Gospodarstwo Kality”, „Gospodarstwo Kosa”.
— Do kogo, obywatelu? — spytał wartownik.
— Do syna.
W tym momencie Grzegorz rozpoznał Westa po głosie, zerwał się na równe nogi i tryumfalnie krzyknął podnosząc ręce do góry:
— Wasza! Wasza!
Skoczyli na spotkanie wraz z Szarikiem, tuż za nimi Gustlik i nieco w tyle Tomasz. Ledwo zdążyli porucznika, przywitać, gdy zaalarmowany krzykiem wybiegł z budynku Janek, rzucił się ojcu na szyję.
— Na długo przyjechałeś?
— Podwiozłem grupę operacyjną, żeby zaraz, jak Szczecin będzie wolny...
— To znaczy, zostajesz z nami — ucieszył się Janek.
— Kwadrans tylko, bo muszę wracać do Gdańska. A potem przyjadę znowu...
Ojciec z synem ruszyli w stronę domu, a reszta załogi została. Gustlik przytrzymał Gruzina za rękę, żeby nie szedł za nimi. Tylko Szarik, któremu najtrudniej było ukryć swe uczucia, w podskokach pobiegł śladem Kosów.
Przez uchylone okno wyjrzała Lidka w słuchawkach radiowych na uszach. — Dzień dobry! — ucieszyła się, wyciągając rękę.
Janek za plecami ojca pokazał gestem, żeby schowała bursztynowe serce, które na czarnej wstążce zwisało jej na szyi.
— Ojej! — dziewczyna zmarszczyła brwi i wsunęła wisiorek za dekolt.
— Mundur nie kiecka, a żołnierz nie choinka — mruknął do niej półgłosem. — Nie było jakiego rozkazu?
— Nie, tylko Niemcy gdzieś blisko nawołują: „Komm Hermenegilde”.
— Zanotuj — rozkazał Janek i uchyliwszy drzwi zaprosił ojca do domu.
Z boku, zza stajennych wrót obserwował tę scenę Feliks Kalita. Teraz ruszył na swych pałąkowatych nogach w stronę wartownika, który spostrzegłszy dowódcę szwadronu, wyciągnął się na baczność z miną muchy schwytanej w pajęczynę.
— Na posterunku stoisz, synku?
— Tak jest, obywatelu wachmistrzu?
— Bez zezwolenia dowódcy warty obcych wpuszczasz? — pytał łagodnie, słodko i nagle, spąsowiawszy na twarzy, przeszedł od razu w krzyk:
— Ułan! Takim wartownikom gromnicę do ręki, a nie karabin! Piszcie do mamy, żeby się za was modliła, bo flaki wypruję i na motek z drutu kolczastego będę nawijać...
Janek zatrzasnął okno, żeby nie słuchać krzyku wachmistrza. Teraz tylko widać było, jak założywszy ręce na plecy, huśtając się z pięt na czubki palców, podoficer czyta lekcję swemu żołnierzowi.
— Dobry chłop, ale inaczej nie potrafi — zaczął tłumaczyć ojcu. — Byliśmy razem z tym szwadronem w ogniu, a teraz sterczymy jako węzeł oporu w przeciwdesantowej obronie wybrzeża. Ułani, nasz czołg i polówka z działonem. Ale tu cisza. Czasem, jak dym na horyzoncie, to nasze samoloty okręt przepędzą i znowu cisza. Nudno.
— A samo to, że stoicie nad morzem, mało interesujące? — uśmiechnął się ojciec. — Przed wojną ledwo dziobem był nasz orzeł zaczepiony o Bałtyk, Prusy jak obroża na gardle, a teraz... Na pełny rozmach skrzydeł...
— Co w Gdańsku?
— Miasto żyje. Ruszyły warsztaty, do portu przyszły okręty z Kronsztadu. Trałowce oczyszczają farwater na Hel. Ścigacze tropią niemieckie U–booty, których sporo na Bałtyku, a zwłaszcza w waszym rejonie, między Bornholmem a Kołobrzegiem...
— Marusia nie pisała?
— Nie...
Zapadło krótkie milczenie. Zorientowawszy się, że widocznie Janek też nie dostał listu, ojciec wziął do ręki leżącą na stole książkę i spytał, by zmienić temat rozmowy.
— Czytasz?
— Wkuwam. Regulamin walki, bo dowodzę, i służby wewnętrznej, żeby wachmistrza nie złościć. Kiedy wrócisz?
— Za tydzień. Front lada dzień ruszy i wtedy my za radzieckimi wojskami od razu do Szczecina.
— Nas nie zastaniesz. Saperzy nad Odrą od dawna, reszta armii też na południe ruszyła i tylko parę takich fortec jak nasza zostało na piasku — machnął zniechęcony ręką. — Zapomnieli w sztabie o „Rudym”.
Ojciec zerknął na zegarek i otworzył ramiona, bo czas było w drogę.
Objęli się mocno. Chwilę trwali nieruchomo, a potem energicznie ruszyli do drzwi, wyszli na dwór.
Pod samymi drzwiami czekał Gruzin z listem w ręku, a za nim Tomasz z plecakiem, z którego sterczał drewniany trzonek.
— Ja bym prosił — zaczął tłumaczyć Grigorij — żeby Hani, co z siostrą była na zabawie, do rąk własnych. Poczta marnie chodzi.
— A tam w środku też po gruzińsku? — spytał West zerknąwszy na egzotyczne litery adresu.
— Wejdeda! — Saakaszwili trzepnął się dłonią, biorąc z powrotem złożony w trójkąt papier.
— Następnym razem wezmę.
Czereśniak, który podczas tej rozmowy wydobył z plecaka niewielką, ale bardzo zgrabną siekierkę, chcąc ją posłać w kierunku Studzianek, speszył się, schował z powrotem i odszedł pod ścianę.
Wachmistrz skończył już przemówienie do wartownika, ale stał w bramie, bo coś go zainteresowało na szosie. Wyglądał, osłaniając oczy daszkiem zsuniętym na czoło.
— Obywatelu poruczniku — zwrócił się Janek do ojca — pozwólcie przedstawić sobie dowódcę rozpoznawczego szwadronu.
— Wachmistrz Kalita. — Kawalerzysta wyprężył się, zasalutował i wskazał ręką ku zachodowi. — Z oflagu wracają. Pięć i pół roku, jak poszli do niewoli...
Urwał, w napięciu przypatrywał się paroosobowej grupce w płaszczach przedwojennego kroju. Część oficerów miała już pasy, ale narzucone na ramiona płaszcze i rozpięte kołnierze mundurów wskazywały, że to nie wojsko. Szli nie w nogę, dwu prowadziło rowery obwieszone bagażem, niektórzy nieśli w rękach walizki i zawiniątka. Prowadzili między sobą ciche rozmowy.
Kiedy zrównali się z bramą, nasi zasalutowali, a wartownik, spojrzawszy pytająco na wachmistrza, sprezentował broń. Tamci wyprostowali się nieco, odpowiadając na honory wojskowe, i nagle stała się dziwna rzecz: Kalita, groźny służbista, zrobił krok naprzód, oderwał palce od daszka i zupełnie cywilnym gestem wyciągnął przed siebie ręce.
— Panie rotmistrzu! — zawołał.
Idący na przedzie, lekko utykający kapitan o czarnej, przetykanej siwizną czuprynie, który niósł w ręku garnizonową czapkę z amarantowym otokiem, przystanął. Z wyrazem zakłopotania patrzył na bramę, na prezentującego broń wartownika i na dryblasa z szablą w czarnej pochwie u boku, wyciągającego doń ręce. Przystanęła reszta oficerów. Szpakowaty, nie rozumiejąc w dalszym ciągu, o co chodzi, włożył czapkę, zasalutował.
— Wracamy do domu... — zaczął, czując, że coś powinien odpowiedzieć, urwał i dopiero teraz rozpoznawszy, kto przed nim stoi, rzekł cicho: — Kalita... Wachmistrz Kalita!
Uścisnęli się. Rotmistrz mocno przygarnął do piersi swego podoficera, a potem odstąpił o krok i spytał półgłosem:
— Co wy robicie w tym wojsku?
— Szwadronem dowodzę. Kończę, cośmy razem z panem rotmistrzem zaczęli pierwszego września pod Mokrą. Początek był dobry, tylko nam potem nie wyszło. A teraz nic, tylko bijemy. Nim wiśnie zakwitną, konie w Szprewie będziemy poić.
— A ja nad Wisłę chciałbym jak najprędzej.
West pożegnał czołgistów i idąc w kierunku swej ciężarówki zwrócił się do wyzwolonych z oflagu:
— Komu po drodze, proszę siadać. Wieczorem będziemy w Gdańsku.
Ucieszeni oficerowie ładowali się sprawnie przez burtę, pomagali jeden drugiemu, windowali tobołki i rowery.