Nic też dziwnego, że kiedy załoga sierżanta Kosa zameldowała swoje przybycie, to zaraz ją skierowano nad Bałtyk — razem ze szwadronem wachmistrza Kality i przydzielonym działonem z lekkiej baterii mieli stać się ogniwem owego łańcucha przeciwdesantowej obrony, leżącego tuż u brzegu, na wydmach porośniętych suchymi trawami, przez które wiatr przesypuje drobiny kwarcu.
Przyjęli ten rozkaz jak na starych żołnierzy przystało, to znaczy z uśmiechem, choć tak naprawdę woleliby przydział do większej pancernej całości i miejsce postoju bliższe berlińskiego kierunku. Tylko Lidka naprawdę była rada.
— Żebyście mi znaleźli jakiś kostium, to mogłabym sobie ładnie dekolt opalić, akurat na ten bal, który będzie po zakończeniu wojny w Berlinie.
Kostium im się pod rękę nie napatoczył, ale i czasu wolnego było niewiele. Okopali się jak należy, stale jednak jakieś nowe zajęcia wyskakiwały jak fryc z krzaków. Rzadko potrafiła Lidka wyprosić u Kosa zwolnienie i pobiec z kimś na plażę, tak jak dziś z Grigorijem.
Po wilgotnym, ubitym falami piasku dobrze się wędrowało wzdłuż brzegu. Byli oboje bez czapek i wiatr rozwiewał im włosy. Gdyby nie pogięta armata stercząca wśród lejów i ogromny ciężarowy samochód, którego maska i szoferka wynurzały się z wody u brzegu, można by przypuścić, że wojny nie było. Szeroki horyzont rysował się łagodnym, czystym półkręgiem, bez jednego dymu. Mewy na nieruchomych skrzydłach przepływały nad głowami, pokrzykiwały zaczepnie.
— Mam. Mam i nie oddam nikomu — podśpiewywała dziewczyna, zaciskając pięść. — Darowane–zakochane.
— Ten, od kogo wyproszone, weźmie sobie inną żonę — roześmiał się Saakaszwili z własnego dowcipu.
— Wierszami mówisz — zdziwiła się Lidka i dodała ze złością: — Ale wrednie. Takiego poetę to... — trzepnęła go po ramieniu, szturchnęła kuksańcem w bok.
Odskoczył roześmiany, a ona, otworzywszy pięść, przyglądała się leżącemu na dłoni sercu z bursztynu.
— Żebym miała wstążkę — przymierzyła i trzymając palcami pokazała drugą ręką, jaki byłby naszyjnik.
— Czarna dobra? — spytał Gruzin.
— A masz?
— Poczekaj. — Zrzuciwszy z ramion skórzaną kurtkę i rozpostarłszy ją na piasku, zaprosił: — Siadaj i czekaj.
Wrócił parę kroków do miejsca, gdzie fale strzępiły zatopioną ciężarówkę. Po czarnych wyszczerbionych słupach falochronu przebiegł tuż nad wodą, zmierzył odległość wzrokiem, przysiadł i skoczył na wilgotną maskę. Nie patrzył na dziewczynę, ale chcąc jej zaimponować, dał raz jeszcze wielkiego susa na drugą stronę pogiętej szoferki.
W pudle, które, skośnie nachylone, tworzyło trójkątny port, pływała niebieska marynarska czapka. Fale wpadając do środka kołysały nią, podrzucały i pochylonemu Gruzinowi wcale niełatwo było ją złowić. Raz i drugi przeszła tuż obok palców, póki wreszcie dała się chwycić za czarną wstążkę, przyszytą z tyłu do otoka.
Z powrotem droga była trudniejsza: z ciężarówki na pieńki nie skoczysz.
Saakaszwili wziął rozpęd na masce, dał susa i ochlapawszy się setnie, wybiegł na brzeg.
— Masz — wręczył oderwaną jednym szarpnięciem wstążkę.
Ruszyli oboje ku wydmom. Lidka przewlekła taśmę przez uszko bursztynowego serca i przymierzała.
— Aleś wymyślił — kręciła głową z podziwem.
Grześ pogładził wąsy, dotknął ramienia dziewczyny i przystanąwszy, zaczął mówić po gruzińsku. Słuchała słów całkowicie różnych od wszelkich języków, z którymi los ją zetknął, zupełnie niezrozumiałych, i ze zdziwieniem spostrzegła, że to słuchanie sprawia jej przyjemność. Dźwięki chropawe jak granitowa ściana skalna, ostre jak krzyk orła, mieniące się samogłoskami jak potok drobinami słońca tworzyły spokojną, szlachetną melodię.
— Wiersze? — spytała, kiedy umilkł.
Bez słowa skinął głową.
— Twoje?
— Nie — roześmiał się wesoło. — Sześćset lat temu napisał jeden Gruzin, Szota Rustaweli.
— O czym było to, co mówiłeś?
— Ty pochwaliłaś za wstążkę, a ja odpowiedziałem, że jesteś dla mnie jak słońce i daję słowo, iż spełnię każdą twoją prośbę, nie bacząc na niebezpieczeństwo... — tłumaczył, coraz mocniej marszcząc brwi, aż wreszcie garść piasku chwycił i cisnął pod nogi. — Nie umiem tyle po polsku, żeby ładnie powiedzieć.
— Ładnie powiedziałeś — rzekła cicho Lidka.
— Nie ja. Tak do królewny Tinatiny powiedział Awtandił.
— Kto?
— Awtandił, taki dawny pancerny.
— Szkoda — szepnęła dziewczyna jeszcze ciszej.
Nie wypuszczając z dłoni bursztynowego serduszka poczęła się wspinać ścieżką wśród wydm. Za nią szedł Saakaszwili tak zamyślony, że chyba tego ostatniego słowa nie słyszał.
Na szczycie pagórka, w zamaskowanym siatką okopie dla działa, przystosowanym do obrony okrężnej, stała długolufa armata 76 mm i ułan na warcie. Żołnierz popatrywał na morze, unosząc co pewien czas lornetę do oczu.
— Znaleźliście co na brzegu? — zaczepił czołgistę.
— Skarb — odpowiedziała Lidka machając czarną wstążką.
— Hitlera nie widać? — zagadnął mechanik niezadowolony, że mu myśli pytaniami płoszą.
— Same ryby i jedną syrenę — odciął się kanonier.
— Trzymaj ze mną, Berlin zobaczysz — obiecał Gruzin zajęty odczepianiem bączka i odkręcaniem gapy ze swastyką.
— Janek zły, że nie nad Odrę kazali nam jechać — przypomniała Lidka i skrzywiła się, widząc, co Saakaszwili robi z czapką. — Po co ci to?
— Blaszki niepotrzebne — Grigorij cisnął je na ziemię — a reszta może się przydać. Choćby i buty wyczyścić. — Wyżął niebieskie sukno, wsadził je do kieszeni kurtki.
Minęli okop działa i teraz otworzył się szeroki nadmorski krajobraz: do horyzontu sięgały pola poznaczone ciemnymi płatami świeżej ziemi, a na nich zieleniały ruchome figurki pracujących przy orce ułanów. Okolica była pofalowana, zdobiona bliżej kępami drzew, a czernią lasu na horyzoncie, wysadzana małymi, srebrnymi w słońcu jeziorkami.
— Będą tu na letniaki przyjeżdżać — powiedziała Lidka. — Nie tylko powietrze zdrowe, ale jak ładnie.
Bliżej nad szosą czerwieniło się spore gospodarskie obejście złożone z paru budynków, otoczone poszczerbionym pociskami murem. Zagroda wraz z działem na wydmie stanowiły węzeł oporu: wybili w ścianach strzelnice, postawili zasieki w przerwie między domem a oborą, wyryli okopy i rowy łączące.
Po podwórku kręcili się ułani. Dwu przy studni poiło konie. Trzeci w korycie prał onuce, a czystą już koszulę powiesił na zamachowym kole sieczkarni. Koło bramy prowadzącej na szosę stał „Rudy” i dwie głowy wyglądały przez włazy wieży.
— O rany, dyżur! — zawołała Lidka zerknąwszy na zegarek i pobiegła do budynku, ponad dachem którego sterczała na drągu radiowa antena.
Grigorij podchodząc do czołgu usłyszał, jak Jeleń Czereśniaka uczy:
— Ręką to kluski do gęby, a pocisk w lufę ramieniem, z półobrotu — pokazywał mu gestem.
— Ręką też wystarczy... — upierał się Tomasz.
— Co za głupielok! — westchnął Gustlik, zwracając się do Grzegorza, a potem z naciskiem zaczął tłumaczyć: — Toż ci godom, kluku zatracony, jak mo być: w czołgu sto pocisków i sto razy trza załadować. Dlatego ze siłą, całym ramieniem, coby się ręka nie zmęczyła. Jakbyś się ino raz spóźnił, to nie ty jeden, a wszyscy pójdziemy do Piotra świętego na krupniok.
Grigorij popatrzył jeszcze na dwa samochody z wojskiem, które przejechały szosą, i postanowił przysiąść na stercie desek leżących wzdłuż ogrodzenia, gdzie w słońcu wygrzewał się Szarik.
— No, co stary... — wyciągnął rękę, by, pogładzić psa, ale ten niespodzianie wyszczerzył zęby i warknął groźnie. — Zgłupiałeś?
— Co godosz? — spytał Gustlik.
— Ja nie do ciebie... Szarik zgłupiał.
Saakaszwili przesiadł się na prawo od psa i wilczur obrócił mordę w drugą stronę, zaskomlał przyjaźnie, podpełznął i podstawił głowę do głaskania.
— Do działa — rozkazał Gustlik.
Obaj zniknęli w wieży i tylko przez otwarte włazy dobiegały głosy i szczęk metalu.
— Odłamkowym ładuj!
— Gotowe.