Литмир - Электронная Библиотека
A
A

A jeśli pod wodą? — niespodzianie spytał generał. — Kto na ten temat?

Szarik, wędrujący z wolna wokół stołu, podszedł akurat do Grigorija, warknął i zaszczekał.

— Ciszej. Nie ciebie pytają — skarcił go Gruzin.

Pies przemknął mu pod ręką, wyciągnął jakąś szmatę z kieszeni kurtki i przytrzymując łapą, począł szarpać zębami. Warczał przy tym z taką złością, jakby dopadł wroga.

— Każ mu leżeć — zwrócił się generał do Janka.

Kos przysiadł obok psa.

— Daj. No mówię ci, daj — rozprostował niebieskie sukno, obejrzał i położył na stole. — Okazuje się, że Szarik warczy na temat.

Generał wziął czapkę, przyglądał się złoconemu napisowi „Kriegsmarine”, a potem podniósł pytający wzrok na Saakaszwilego.

— W południe znalazłem. Na naszym odcinku, ale to przecież jeszcze z marcowego odwrotu.

— Nie z marcowego — wtrącił Janek. — Pies świeży zapach czuje.

Lidka sprawdziła dyskretnie, czy haftki pod szyją dobrze zapięte, podciągnęła kołnierzyk w górę, a potem dopiero zameldowała:

— Wołali dziś przez radio: „Hermenegilde, komm”. Może to jakiś okręt?

Generał się uśmiechnął, w zakłopotaniu postukiwał kostkami palców po stole.

— A więc jednak był tu ktoś nie zauważony.

Kalita i Kos wstali jednocześnie.

— Obywatelu generale — zaczął Janek — naturalnie jestem winien, choć to co najwyżej pojedynczy zwiadowca. Ale jeśli będzie desant, to nie przejdzie: nasz czołg, siedemdziesiątkaszóstka, erkaemy ułanów...

— Jeśli Niemcy wysadzą desant, to puścicie ich w głąb, bo inaczej nie dowiemy się nigdy, czego szukają. A dopiero potem trzeba nie wypuścić. — Generał zrobił pauzę, wstał i wsuwając swoje papiery do mapnika, spytał:

— Macie jeszcze coś do mnie?

— Meldowałem względem mego wrześniowego dowódcy — przypomniał wachmistrz.

— Proście.

Kalita otworzył drzwi do drugiego pokoju i wpuścił rotmistrza, który w milczeniu stanął na baczność przed generałem. Chwilę mierzyli się wzrokiem — choć obaj polscy żołnierze, byli przecież jednak z różnych armii. Generał wyciągnął rękę.

— Prosimy na razie w goście, nie do akcji. Sądzę, że za dwa, trzy dni potrafię w sztabie armii uzyskać przydział dla pana.

— Dziękuję.

Cały czas obok stał Jeleń wyczekując sposobnej chwili i teraz udało mu się zastąpić drogę odchodzącemu.

— Oni dziś, panie generale — zapewnił, robiąc dłonią ruch podobny do płynącej ryby.

— Niemcy? Skąd wiesz?

— Bo żech taka ciotka mioł. Dzisiok po północy będzie trzynasty. To jest świętej Hermenegildy.

Naftowa lampa, ustawiona na drewnianej skrzynce z amunicją, oświetlała radiostację i twarz Lidki, podtrzymującej lewą ręką słuchawkę przy uchu.

Obok z łokciami na stole, z głową opartą na dłoniach siedział rotmistrz.

— Na pułk brakło — powiedział cicho, patrząc na nadajnik.

— Słucham?

— Ja do siebie. Pani wybaczy.

Dziewczyna uśmiechnęła się przyjaźnie.

— Przepraszam — powtórzył oficer i pragnąc podtrzymać niezręcznie zaczętą rozmowę, spytał: — Czy pani dawno zna generała?

— Strasznie dawno. Półtora roku. Był dowódcą naszej brygady pancernej.

— Ma rosyjski order.

— Radziecki. Za bitwę pod Kurskiem. Jeszcze z Armii Czerwonej — wyjaśniła Lidka, nie zdając sobie sprawy z sensu pytania.

Energicznie szarpnięte, otworzyły się drzwi. Płomień w lampie zachybotał, przygasł i rozjarzył się znowu.

— Z generałem.

Zdjął polówkę, otrzepał ją z kurzu o kolano i rzucił na ławę. Kawaleryjski karabinek oparł o stół.

— Ta–ti–ti, ti–ta–ti — wywoływała Lidka łańcuszkiem okrągłych i podłużnych dźwięków, nasłuchiwała sekundę i szczęknąwszy kontaktem, podała mikrofon Kalicie.

— „Baca”, ja „Ryży Koń”. Wszystko gotowe na powitanie ciotki.

Odbiór.

— Zrozumiałem. Odbiór — usłyszeli z głośnika zniekształcony głos generała.

Wachmistrz oddał mikrofon. Z ławy pod ścianą podniósł wiadro z wodą i trzymając je oburącz, pił długo.

Oficer wziął karabinek do ręki, wyjął łódkę, sprawdził, czy nie ma naboju w lufie, i spuściwszy iglicę, poruszył zamkiem.

— Klekoce — powiedział do Kality.

— Mosin, dziewięćdziesiąt jeden trzydzieści — wyjaśnił tamten, nie chwyciwszy, o co chodzi.

— Radomski mauzer nie klekotał.

— Ale ten się piachu nie boi. Sypnę choć garść, potrząsnę i będę strzelał — Kalita pokazywał gestami.

Rotmistrz wstał z ławy, ujął swego dawnego podwładnego za łokieć i powiódł w stronę otwartego, lecz zawieszonego kotarą okna. Wprowadził go na drugą stronę zaciemniającego koca i przysiadając na parapecie, spytał:

— Różne rzeczy mówili w oflagu i potem też słyszałem od ludzi...

Powiedzcie mi, Kalita, czy prawda, że w Polsce po miastach rosyjskie komendy wojskowe...

— Póki front, muszą być.

— Że w lasach partyzanci.

— Panie rotmistrzu — serdeczny i życzliwy do tej pory ułan wyprostował się i głos mu stwardniał — partyzanci to byli w lasach, póki Niemcy naród gnębili...

Wartownik u bramy, który cały czas chodził tam i z powrotem, przystanął nagle, podrzucił karabin na „gotuj broń” i krzyknął:

— Stój! Kto idzie?

— Swój — odpowiedział dziewczęcy głos od strony szosy. — Sierżanta Kosa choczu widiet’!

— O rany, Marusia!

Lidka trzasnąwszy drzwiami wyskoczyła z domu, podbiegła do wartownika.

— Puść, puść ją, kochany. To przecież Ogoniok!

Nim chłopak zdążył odpowiedzieć, obie dziewczyny już się ucałowały na powitanie i szły w kierunku domu.

— Kiedy ja ich regulaminu nauczę? — mruknął Kalita do rotmistrza i zawołał: — Hej, przy bramie! Na posterunku stoisz, synku?

— Tak jest, obywatelu wachmistrzu.

— Bez zezwolenia dowódcy obcych wpuszczasz? Ułan, napiszcie do mamy, cholerny świat, żeby się za was modliła, bo ja was...

— Panie wachmistrzu, panie wachmistrzu! — przymilnie wołała Lidka, postukując go w ramię przez zasłonę, a kiedy kawalerzysta wyszedł spod zaciemnienia, przedstawiła go koleżance: Dowódca szwadronu ułanów...

Narzeczona sierżanta Kosa.

Kalita, podtrzymując lewą ręką szablę, trzasnął obcasami i ostrogami zadzwonił.

— Miło poznać.

— U mienia do utra propusk. Chciałabym Janka zobaczyć.

— Jak zejdzie z linii czat — odpowiedział surowo wachmistrz. — A tymczasem proszę tu czekać, nigdzie się nie oddalać.

Wcisnął czapkę, wziął oparty o stół karabinek i wyszedł. Przed drzwiami stał chwilę, czekając, żeby oczy do mroku przywykły. Nie patrząc otworzył zamek i wcisnął łódkę naboi do magazynka. Do dziś był prawie pewien, że w tym nowo narodzonym Wojsku Polskim on właśnie, wachmistrz Kalita, reprezentuje nie tylko przedwojenny fason i karność, ale i poglądy starej kadry. Tych parę słów, które przed chwilą z rotmistrzem zamienił, dowiodło, że dla tamtych przestał być całkiem swój, bo skoro rotmistrz, własny, Kality, rotmistrz, takie pytania stawia...

Postanowił domyśleć to za dnia, kiedy będzie jasno, a tymczasem ruszył w stronę morza. W wąskim rowie łączącym szabla zawadzała, czepiała o boki wykopu gacone wikliną. Zza zakrętu wartownik wystawił lufę automatu i szybko cofnął poznawszy idącego.

W przykrytym siecią okopie armatnim było trochę luźniej, a obok działonowego nawet tyle miejsca, żeby wygodnie przysiąść na skrzynkach.

— Przed kwadransem błysnęło na samym horyzoncie i to wszystko — zameldował młody kapral. — Na urodzaj błysnęło. Kalita podniósł słuchawkę polowego aparatu, zrobił pół obrotu korbką i spytał:

— Co u was?

— Blice idom, panie wachmistrzu — odpowiedział Gustlik, siedzący wśród gałęzi niskiej, ale rozłożystej sosny, pogiętej nadmorskimi wiatrami. — Koń się wom grzmotu nie boi?

Jeleń chwilę czekał na odpowiedź, dmuchnął w mikrofon i zawiesił słuchawkę na sęczku.

— Zły.

— To czemu konia się czepiasz? — mruknął Janek rozparty obok w rozwidleniu konarów.

— Jo też za godzina będę zły na tej gałęzi. Ogromnie ciśnie.

— Z większej wysokości dalej widać. — Kos podniósł lornetkę, przepatrzył horyzont. — Tyle że naturalnie nikt tej nocy nie przypłynie.

96
{"b":"759768","o":1}