Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Przyjdą — zapewnił Gustlik. — Trzynastego Hermenegildy.

Zawsze? na początku był tłusty, dobrze podsmażony krupniok...

— Krupnik — poprawił Janek, nie odejmując szkieł od oczu — Taki jak ten, co to cię pod Studziankami w zupę postrzelili.

— Nie. — Jeleń zamachał rękami i mało nie spadł z drzewa. — Krupniok to jest tako kiszka czarną kaszą napchana, a do tej kaszy... — urwał i dodał ściszonym głosem: — Krucyfiks, już się warzy.

— Gdzie?

— Schow ta lupa i patrz blisko.

Nie dalej niż półtora kabla od brzegu powstał pienisty krąg na wodzie: łamała się fala jakby o kamień podwodny, ale wyżej sterczał maszt, a od niego srebrzyły się skośne dwa druty. Wszystko to z wolna unosiło się w górę. Obaj tak byli zaskoczeni, że przez chwilę patrzyli bez ruchu.

— Zobaczą nas.

— I zdejmą jak gruszki. Spadomy?

— Skacz — zdecydował Janek i sam przewinąwszy się pod konarem zsunął błyskawicznie po pniu.

Tuż obok klapnął Gustlik i legł płasko na ziemi. Patrzyli na coraz bardziej wynurzający się okręt. Piana tańczyła wokół działa na przednim pokładzie, słyszeli jej niespokojny szelest poprzez szum morza.

— A telefon ostał, ptaszki pogadają — stwierdził Jeleń.

— Cholerny świat — zmartwił się Janek.

Dobywszy z mapnika blok meldunkowy skreślił po ciemku parę słów, a potem gwizdnął cicho.

Spod pagórka odległego o dwa metry od sosny wyłonił się łeb ze sterczącymi uszami i wilczur szybko wpełznął między leżących.

— Do wachmistrza! — rozkazał Kos.

Szarik patrzył w morze, obserwował zdumiony, jak z włazu wychodzą na pokład ludzie, rzucają pontony na wodę. Warczał cicho i szczerzył zęby.

— No już — Janek klepnął psa lekko po karku.

Wilczur odpełznął trochę do tyłu, dał nura za wydmę i ruszył galopem po piachu. Na ścieżce, którą w południe wracali z brzegu Grigorij i Lidka, zatrzymał się na sekundę. Zobaczył, że pontony spuszczone z pokładu okrętu przebyły już połowę odległości do brzegu, i pobiegł dalej.

Trasa nie była łatwa: łapy grzęzły w piasku, musiał omijać zasieki z drutu kolczastego, przeskakiwać leje lub zsuwać się na ich dno. Nim jednak minęła minuta, wpadł do artyleryjskiego okopu, przeszukał go błyskawicznie, zajrzał nawet do amunicyjnych schronów i rowem łączącym ruszył dalej, wybiegł na podwórze.

W stajni stało parę koni przy żłobach, podzwaniały łańcuchami, przeżuwały sieczkę. Dyżurny ułan przyjaźnie zawołał, ale wachmistrza nie było. Może w takim razie w domu? Drzwi zamknięte, więc skok na klamkę i do środka. Teraz łapami na ławę i najpierw służbowe szczeknięcie do wachmistrza, a dopiero potem, gdy tamten wyjął spod obroży kartkę z meldunkiem, można się serdecznie przywitać z Marusią, pocałować jej ręce przywracające zdrowie.

— Szarik, kochany, ja też się cieszę. Gdzie zostawiłeś Janka? Idzie tutaj?

— Kto inny idzie — odpowiedział Kalita i przykręciwszy knot, zgasił dmuchnięciem lampę. — Teraz bez rozkazu ani słowa, ani ognia.

Lidka nie tracąc czasu stukała kluczem, wywołując generała.

— „Baca”! „Baca”, tu „Ryży Koń”. Przekazuję mikrofon.

— Hermenegilda wychodzi z wody — zameldował wachmistrz.

Od podwodnego okrętu odbiły ostatnie gumowe pontony.

Marynarze jeszcze wspinali się z pokładu na kiosk, a długi wrzecionowaty kadłub już począł się zanurzać, cieniał, stopniowo niknął pod falami. Ostatni z załogi, do pasa zanurzony we wnętrzu, luzując zatrzask włazu, spoglądał w stronę plaży. Z tej odległości grupy desantowe, wysadzone wcześniej, musiały być dla niego prawie niedostrzegalne.

Ze szczytu wydmy, spod sosny o koronie rozgiętej na boki morskimi wiatrami, także zacierały się kształty wśród fal i tylko szarym pasmem kipiała woda pod wiosłami ostatnich lądujących. Bliżej jednak, na cielistym tle brzegu wszystko odcinało się dokładnie.

Po plaży, w odległości wyciągniętych ramion jeden od drugiego, pełzli saperzy, wysuwali przed siebie okrągłe pierścienie poszukiwaczy min, przekłuwali piach stalowymi drutami.

Kiedy wymacali ścieżkę prowadzącą między wydmy, zatrzymali się.

Jeden przyklęknął i dał znak ręką, że droga wolna. Zerwała się trójka szperaczy, wyszła na czoło.

Chwilę trwała cisza, w której słychać było tylko fale i miarowy szelest — to u samego brzegu marynarze przysypywali piaskiem ponton przewrócony do góry dnem. Już go prawie nie widać, stał się płaską górką na plaży.

Od strony wydm dwa razy krótko błysnęły latarki. Nieruchomi do tej pory wtopieni w piasek żołnierze desantu podnieśli się i łańcuszkiem, jeden za drugim ruszyli w głąb lądu.

Z odległości paru metrów, widziani oczyma leżących na ziemi, zdawali się wszyscy ogromnego wzrostu. Byli w łaciatych maskujących kombinezonach, a spod siatek na hełmach sterczały nadmorskie trawy. Nieśli gotowe do strzału automaty i erkaemy. U boku wisiały noże, za pasy mieli zatknięte granaty. Stąpali ostrożnie, wilczym chodem zwiadowców, nie w nogę, a jednak w wyraźnym rozkołysanym rytmie.

Tylko jedna grupa — dziewięciu ludzi — wyróżniała się od innych krokiem równiejszym, mniej ostrożnym. I ubrani byli inaczej — w czarne spodnie i kurtki, w czołgowe ochronne hełmy. Za nimi jeszcze tylko ubezpieczenie tyłowe i cisza.

O dwa metry od wypełnionego mrokiem śladu, który został po Niemcach, uniosła się krawędź brezentowego płaszcza–namiotu i ponad okopem zjawiły się dwie głowy.

— Myśloł żech już, że mi kiery na ucho nadepnie — użalił się Gustlik i dodał wesoło: — Na „Rudego” żadnej loftki nie mają, sam śrut.

— Ale po co oni ze sobą czołgistów prowadzą? — dziwił się Janek.

Wyskoczyli z okopu i szybkimi ruchami odpięli z kołków zbocze pobliskiego pagórka, a dokładniej — krawędź płachty maskującej czołg.

Gustlik wspiął się na gąsienicę, przerzucił brezent za wieżę, zesunął płachtę z obróconego do tyłu działa. Janek podważył nożem uchylony przedni właz, dźwignął go palcami i wsadził głowę do środka.

We wnętrzu pod zamkiem armaty siedzieli na skrzynkach z pociskami Grigorij, Tomasz i Wichura. W świetle malutkiej żaróweczki, używanej do podświetlania celownika, dwaj rżnęli w sześćdziesiąt sześć, a Czereśniak kibicował. Nie spostrzegli nawet, że ktoś zagląda. Kos zerwał z głowy hełmofon, trzepnął nim między grających. Odskoczyli jak od granatu.

— No czego? — skrzywił się Wichura, macając guza na czaszce, którego nabił sobie o pancerz. — Nie możesz powiedzieć, żeby kończyć?

— Miałeś zostać z Lidką przy radiostacji.

— Nie czas na ksiuty. Pojadę z wami.

Saakaszwili jak wąż prześliznął się na swoje miejsce i spytał, kładąc ręce na drążku:

— Ruszamy?

— Czekaj. Są jeszcze za blisko.

Wachmistrz Kalita oglądał ten sam desant z góry, z perspektywy siodła.

Niemcy przebrnąwszy nadmorskie wydmy wyszli na pole. Nie zmienili szyku, tyle że łańcuszek popękał na kolumienki drużyn. Jeden z nich, oficer zapewne, obok którego szedł żołnierz z radiostacją na plecach i dwu łączników, dał znak ręką. Drużyny przyspieszyły kroku, stopniowo nikły za niewielkim pagórkiem.

Wówczas spoza stogu wypadli dwaj kawaleryjscy szperacze, pokłusowali za desantem.

Kalita czekał jeszcze chwilę za wysoką, rozkwitłą już grzędą tarnin, potem ruszył konia, a za nim wyjechał trębacz, prowadzący na podwójnej lince wilczura. Złożywszy ręce przy ustach Kalita krzyknął trzykrotnie jak puchacz. Szwadron wysypał się z ukrycia na pole, rozciągnął półksiężycem i ruszył śladem szperaczy. Gdy dojeżdżali do szosy, wachmistrz dał znak ręką, a trębacz pochylił się w siodle.

— Pora — powiedział i wypuściwszy z dłoni jeden koniec linki, wyciągnął ją z obroży.

Szarikowi dwa razy nie trzeba było powtarzać — zawrócił i pocwałował do swoich. Trawy zmoczyły mu sierść, przyjemnie chłodziły boki. Prawy bark drapnął kolcem zaczajony w mroku krzak tarniny i zaraz potem mignęły pnie nadmorskich sosen. Równocześnie z szelestem piasku pod łapami usłyszał niski pomruk „Rudego” pracującego na wolnych obrotach.

97
{"b":"759768","o":1}