Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Achtung, Panzer!

Przypadł do erkaemu, dał serię. Odpowiedział mu zza wieży pistolet maszynowy Wichury i błysk działa. Pocisk rozpruł okop, zgasił maszynkę.

Kos uniósł lufę, by mieć most w celowniku. Posłał serię z karabinu maszynowego, strącił paru saperów do wody.

— Nie śpij, Lidka — poprosił przez wewnętrzny telefon i usłyszawszy długą serię dolnego kaemu, dodał: — Spokojnie celuj, krótko strzelaj.

Spostrzegł drugie gniazdo ogniowe na własnym brzegu i rozbił je dwoma pociskami. Gustlik błyskawicznie ładował po każdym strzale, śliniąc palec odblokowywał bezpiecznik i meldował:

— Gotowe... Całkiem gotowe.

— Naprzód, wjeżdżaj pod bunkier.

Grigorij wprowadził czołg za betonowe ruiny. Niemcy przerwali ogień.

Janek uchyliwszy włazu ostrożnie rozejrzał się wokół.

— Oni, dranie, już założyli ładunki. Lada chwila podłączą kable.

— Skoczymy na drugi brzeg? — spytał Grigorij.

— Nie. Nocą i bez osłony? Wykończyliby nas bez trudu z pancerfaustów.

Słuchając tej rozmowy Tomasz otworzył usta, jakby chciał coś dopowiedzieć, ale nie zdążył.

— Może pociskami druty poszarpać? — wtrącił Gustlik.

— Spróbujmy — zgodził się Janek — ale mała szansa.

Trzasnął zamykany właz. Wystrzeliło działo. Wichura, ukryty za wieżą wypatrywał celów i od czasu do czasu naciskał spust.

— Szeregowy Czereśniak, jak tam...

Obejrzał się, ale na pancerzu nie było nikogo. Został tylko pistolet maszynowy nowego członka załogi.

Przez uchylony właz Kos strzelił w kierunku drugiego brzegu fosforową rakietę. W jej ostrym świetle zobaczyli most i grupkę spadochroniarzy, zmieniających stanowiska między kępami olszyn na tamtej stronie rzeki. Nasz brzeg był bezdrzewny, ale nad samą wodą porośnięty łozami.

W łozach Tomasz ściągnął koszulę, przycisnął ubranie kamieniem. Na piersi obok świętego medalika zawiesił ogrodniczy kozik znaleziony dziś w opuszczonym przez Niemców domu. Nabrał w dłoń wody, łyknął raz i drugi, a potem przeżegnał się, zsunął w nurt i dał nura.

Rzeka nie rozgrzała się jeszcze po zimie, ścisnęła piersi, jak żelazną obręczą, chciała go przestraszyć. Wynurzył głowę daleko od brzegu. Zrobił parę zamachów płynąc na boku i znowu poszedł pod wodę. W samą porę, bo Niemcy już spostrzegli — równocześnie z ostatnim zagarnięciem ramienia krótka seria rykoszetowała od powierzchni.

Długo nie było widać Tomasza. Może ten strzelec myślał, że celnie trafił, ale ucieszył się za wcześnie. Przy samym brzegu, pod osłoną obmytego przez wodę głazu wynurzyła się głowa. Czereśniak przetarł dłonią oczy i patrzył w górę, na zawieszone na tle nieba pajęcze nici kabla.

W powietrzu nad brzegiem splatały się w jeden sznur, który szedł ku skarpie i ginął w czarnej trawie.

Po brzegu, po jego górnej krawędzi, co pewien czas skakały wybuchy pocisków z „Rudego”. Tuż nad kamieniem strzygły niemieckie serie. Tomasz wziął oddech i jeszcze raz dał nura pod prąd.

Z wolna, starając się nie pluskać, wypłynął w cieniu mostu.

Wyczekawszy chwilę, żeby sprawdzić, czy go nie widzą, wypełznął na brzeg pod osłonę filaru. Stąd jednak nie mógł sięgnąć do kabla, nie wychodząc w ostro przystrzeliwane pole rażenia. Kozikiem przyciął olszynową gałąź z sękiem. Spróbował przyciągnąć drut, ale kule natychmiast złamały patyk.

Drżąc z chłodu, a może i z nerwowego napięcia, Tomasz z powrotem zawiesił na szyi nóż o zagiętym sierpowato ostrzu. Przeżegnał się raz jeszcze, przysiadł i z podskoku chwycił mostową kratownicę. Podciągnął się i polazł po niej w stronę rzeki, wczepiony rękami i nogami, a potem jednym rzutem skoczył, chwycił kable w powietrzu i poprzez sieć smugowej serii spadł do wody.

„Rudy” wystrzelił ponad trzydzieści pocisków, kiedy przybyła odsiecz.

Tyraliera piechurów skokami wyszła na brzeg, zapadła w stare okopy.

— Chrzan, chrzan! — wołali w stronę czołgu, żeby uspokoić załogę, że swoi, bo żaden Niemiec takiego słowa nie wymówi.

— Nie chrzańcie, tylko kropcie do fryców! — krzyczał Wichura.

Dwa batalionowe moździerze otworzyły ogień ze stanowisk za kolejowym nasypem, zagdakały erkaemy, warknęły pepesze.

Dowódca piechurów podbiegł do „Rudego”. Wichura zastukał w pancerz i Janek uchylił włazu.

— Pójdziecie przez most? — spytał oficer.

— Dobra. Ale za wami.

— Zgoda — chorąży zasalutował i odbiegł w stronę swej tyraliery.

Przygotowując atak, przyspieszyły moździerze, rąbała raz po raz czołgowa armata.

— Naprzód!

Piechota podniosła się, ruszyła z okrzykiem przez most. Za nią po kolejowych podkładach gramolił się „Rudy”, nie ustając w prowadzeniu ognia.

Spadochroniarze trzy minuty wcześniej odpełzli z brzegu, cofali się skokami przez siwą od rosy łąkę, zapadali w cień lasu. Kapitan Krummel nakazał odwrót, jak tylko się czołg pokazał, nie przypuszczając ani przez chwilę, że w nocy działa samotny wóz. Miał zresztą zadanie tak jakby wykonane (klucz iskrownika połyskiwał matowo tuż pod ręką) i nie było sensu narażać ludzi, których czekała ważniejsza i trudniejsza robota.

Czemu więc nie wysadzał mostu? Po prostu dlatego, że był oszczędny.

Cały oddział skrył się już w lesie. Obok kapitana zostali łącznicy i dwóch saperów. Krummel czekał, póki nie ruszyła piechota z tamtego brzegu i nie zobaczył czołgu na środku mostu.

— Jetzt! — rozkazał.

Saper przekręcił klucz i... wybuch nie nastąpił.

— Donnerwetter! — zaklął żołnierz.

Kapitan zacisnął pięści, bez słowa dał znak ręką i wszyscy razem ruszyli biegiem w stronę czarnej niedalekiej ściany drzew.

„Rudy” po drugiej stronie rzeki spełznął z nasypu, stanął i otworzył włazy. Podszedł chorąży z piechoty, uścisnął ręce Gustlika i Janka, którzy zeskoczyli z pancerza na ziemię.

— Przegoniliśmy ich. Most cały... A wasi wszyscy cali?

— Wszyscy — odpowiedział Kos.

— Czereśniaka nie ma — sprostował z zakłopotaniem Wichura. — Automat zostawił, a sam jeszcze na tamtym brzegu gdzieś się stracił.

— Diabli nadali. Może zginął?

— Jakby dostoł, to by był — filozoficznie stwierdził Gustlik. — Trza go szukoć.

— Nie trzeba — odpowiedział Tomasz. — Jestem. — Wyszedł z mroku w czarnym od wody mundurze.

— Coś taki mokry? Czemuś broń rzucił? — surowo pytał Kos.

— Bo ja... — zaczął tłumaczyć, wyjmując zza koszuli zawieszone na sznurku medalik i kozik.

— Modliłeś się, żeby cię kula minęła? — spytał Wichura.

— Chciał się napić po rybie i wpodł do wody — mruknął Gustlik.

Tomasz parę razy otwierał usta, ale ponieważ nie dali mu dojść do słowa, machnął zniecierpliwiony ręką i zamilkł.

Po moście zastukały kopyta, wyciągniętym kłusem szedł szwadron kawalerii. Dowódca, w przedwojennej garnizonowej czapce z długim okutym daszkiem, rozglądał się na boki. Spostrzegł czołg, podjechał i osadził gniadego konia.

— Szwadron stój!

Rozpędzony trębacz z pierwszej trójki wysunął się zbyt daleko w przód i dostał batem po cholewie.

— Nazad. Przed gospodarza nie leź.

Pochyliwszy się w siodle, wąsaty jeździec wypatrzył oficera i salutując zameldował:

— Szwadron zwiadu brygady kawalerii jako grupa pościgowa. Melduje wachmistrz Feliks Kalita. Gdzie przeciwnik?

— Oderwał się.

— Ilu ich?

— Pancerni lepiej wiedzą, bo od początku tu byli.

Gniady ogier, parujący lekką mgiełką z rozgrzanej sierści, jakby zrozumiał słowa, przestąpił z nogi na nogę zwracając łeb w stronę czołgu.

— Lądowało przeszło sześćdziesięciu. Trzecią część chyba stracili, nim odskoczyli w las — rzekł Kos.

— Ech, ludzie, czy wy radia nie macie? Żebym ja kwadrans wcześniej wiedział, że tu się coś takiego szykuje...

— Niemcy nam nie meldowali — odgryzł się Wichura.

— Jak do was, kapral, będę miał interes, to kobyłę na rozmowę poślę — pogardliwie cedząc słowa obciął go wachmistrz.

Koń obrócił łeb znaczony białą strzałką i zadzwoniwszy uzdą trącił mordą w kolano. Jeździec dał mu skórkę od chleba, a potem znów się zwrócił do Kosa:

81
{"b":"759768","o":1}