Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Z sypialni wyszedł Grigorij ze stajenną lampą, a za nim Lidka.

— Czemu tak cicho? Co tam widzicie?

— Zgaś — rozkazał Janek.

Teraz u okna stali wszyscy sześcioro. Samoloty zredukowały gaz, zwolniły i poczęły wysypywać spadochroniarzy.

— Wichura, zostaniesz tu z Lidką, samochodem i psem.

— Nie zostanę — odpowiedział szofer. — Tam będzie gorąco i każda lufa się przyda. — Chwycił ze stołu kubek, dopijał spiesznie.

— I ja chcę być z wami. Dość tego jeżdżenia osobno. — Dziewczyna potrząsnęła głową.

— Sejm czy co? Przestać gadać! — rozzłościł się Kos. — Dobra. Siadaj Lidka, obok Grzesia do erkaemu — rozkazał. — A wy, Wichura, i Czereśniak jako desant, do wozu!

Skoczyli jeden za drugim przez okno.

— Myśli o mnie — przekładając nogi przez parapet, zdążyła Lidka szepnąć Gruzinowi. — Najpierw chciał zostawić, żeby bezpieczniej, a teraz wziął, żebym była blisko.

— Lidka!

— Biegnę! — odkrzyknęła wesoło.

Silnik już dudnił, gdy dopadła wozu, i załoga była na miejscach.

Tysiąckrotny trening jest sojusznikiem żołnierza, a czołgiści wślizgują się do swego wozu jak palce jednej dłoni do wygodnej, starej rękawicy. Kiedy na ciemnym horyzoncie zamigotały pierwsze świetlne serie, „Rudy”, rozwaliwszy do reszty bramę, wyrwał się spomiędzy wiejskich zabudowań i pognał na pełnych obrotach w kierunku rakiet, pokazujących lądowisko desantu.

Na pancerzu, wczepieni w klamry, siedzieli Wichura i Czereśniak. W otwartym włazie stał Janek.

— Z lewej wyrwa... Gaz!

Pędzili dłuższą chwilę gruntowym traktem, potem w przedzie zamajaczyła górka, wyskoczyli na bruk, na stromy podjazd kolejowego wiaduktu. Ostro wzięli zakręt.

— Wolniej... Wolniej... Stop! — krzyknął. — Stój!

Zahamowane gąsienice, krzesząc iskry, sunęły po bruku w stronę urwiska. Przez chwilę trudno było odgadnąć, czy bezwład nie zwali „Rudego” w dół, ale traki spotkały metr rozbitej nawierzchni, zaryły się, przyhamowały.

Kapitan Hugo Krummel skakał ze spadochronem w Polsce i w Norwegii, lądował z desantami na Krecie, wśród zielonych pól Holandii i w głębokim, śmiertelnie białym śniegu pod Stalingradem, przywożąc ostatnie instrukcje i feldmarszałkowskie naramienniki dla Paulusa. Skakał w pojedynkę, samotrzeć, jak i wśród tysięcy łaciatych parasoli z jedwabiu. Dzisiejsze zadanie było w pewnym sensie jubileuszowe — otwierało nową, dziewiątą setkę skoków. Niewielu mu dorównywało, bo w tym rodzaju broni ludzie wykruszają się szybciej niż błoto w słońcu z poły żołnierskiego płaszcza, ale miał w grupie stare wygi — choćby feldfebla zwanego Zapałką, którego poznał i właściwie ocenił jeszcze na Krecie.

Nie speszyło go milczenie radiostacji naprowadzającej w Schwarzer Forst. Desant nie orkiestra, żeby wszystko grało. Zawsze coś nawali, może po prostu jakiś głupi kondensator w nadajniku, lecz skoczek powinien umieć ominąć lub sforsować każdą przeszkodę. Grunt, że rozpoznali obiekt i osłona okazała się niezbyt mocna — wszystkiego dwa jednoosobowe posterunki w bunkrach. Odwody Polacy mają daleko i przecież gorzej znają teren, na którym od trzystu już lat panowali Niemcy.

Przycichło monotonne, falujące burczenie silników. Nawigator zapalił ostrzegawcze światło.

Krummel spojrzał w dół przez okienko, zobaczył połyskującą wstążkę wody i przez sekundę pomyślał o starszym bracie, dowodzącym na morzu U-bootem. Niedawno obaj jednocześnie odbierali Żelazne Krzyże z Wieńcami Dębowymi i Mieczami. Po wykonaniu tego zadania zdystansuje jednak Zygfryda, o czym od dzieciństwa marzył.

Tuż obok transportowca przemknęły w locie nurkowym dwa myśliwce i odpaliły rakiety w stronę bunkrów.

Huknęły otwierane drzwi, zaświstał wiatr i zaraz potem zielono zamigotał sygnał.

— Haus!

Posypali się w dół strzelcy, skoczył Zapałka, a za nim Krummel. Jeszcze z powietrza zorientował się, że bliższy bunkier osłony dostał termitowym pociskiem, że strzela tylko ten zza rzeki, bijąc na przemian seriami z erkaemu i wołając o pomoc żółtymi gwiazdkami świetlnych rakiet.

Obrócił się na linkach, żeby dokładnie z wiatrem, złączył stopy i miękko przekoziołkował w wilgotnej trawie. Kiedy wstał i odczepił czaszę, spostrzegł, że nie musi wydawać dodatkowych rozkazów — nadbiegał łącznik, dwu rozbijało zasobnik z pancerfaustami, a fizylierzy kłusowali grupkami w stronę mostu.

Ktoś wylądował na samym brzegu rzeki i wskazując kierunek pogubionym w krzakach bliskiego lasu, raz po raz cisnął trzy granaty na kolejowy nasyp.

Kiedy Grigorij wyskoczył z wozu i stanął nad krawędzią wykopu, w stronie niedalekiego już mostu huknęły trzy granaty. Wzmógł się ogień niemieckich automatów i zagłuszył samotnego diegtiarowa.

Janek zeskoczył na ziemię, pobiegł przed czołg. Wiadukt nad torami spłonął, zostały tylko wąskie dźwigary, zawieszone dwa piętra nad ziemią.

— Objeżdżaj dokoła — powiedział Kos do mechanika.

— Nie zdążymy. Strzelają rakiety na pomoc. A fryce wszyscy wylądowali. — Gruzin pokręcił głową, zerkając na odlatujące transportowce, a potem na wąskie dźwigary wiaduktu. — Jakby to wytrzymało...

— Wytrzyma. Tyle że nawierzchnia spalona.

Raz jeszcze spojrzał w dwupiętrową przepaść poprzez ogryzioną przez ogień konstrukcję.

— Pajechali!

Tymczasem podeszli już Wichura i Czereśniak.

— Po tych żerdziach? — zdziwił się szofer i szybko zdecydował: — To my dołem, a po drugiej stronie doskoczymy.

Ciągnąc za rękaw Tomasza pobiegł ku skarpie. Po obroszonej trawie zjechali obaj w dół na siedzeniach, przebiegli tory, poczęli się wspinać na drugą ścianę wykopu.

W tym momencie czołg ruszył. Z dołu na tle wygwieżdżonego nieba widzieli, jak ogromny wóz wolno wkracza na dźwigary i sunie, jakby zawieszony na dwu linach. Pod gąsienicami pojękiwała spracowana stal.

Wykruszyły się i spadły w dół jakieś resztki przetrawionego ogniem żelastwa.

Za czołgiem spokojnie wędrował Szarik.

— Ale cyrk — szepnął Wichura. — Jeden nie taki ruch i rany gorzkie!

— Harmonia na stole została — przypomniał sobie Tomasz. — Może kto ukraść.

Ani przez chwilę nie wątpił, że czołg przejdzie. Gdyby mu kto próbował przedstawić grozę sytuacji, odpowiedziałby pewno, że skoro furman się nie boi...

Podobnie jak Czereśniak myślała Lidka. Widziała, że Saakaszwili naradzał się z Kosem, ale potem nie wyjrzała nawet, którędy jadą, nie czuła lęku, bo przecież strzelano jeszcze nie do nich. „Rudy” sunął powoli, spokojnie i ze zdziwieniem spostrzegła, jak na czoło Gruzina występują grube krople potu, a zęby poczynają nerwowo przygryzać górną wargę.

— Boisz się? — szturchnęła go w bok.

Mechanik nie odpowiedział, nie drgnął nawet. Wpatrzony w coraz bliższy przeciwległy brzeg, czujnie trzymał dźwignie sterownicze.

— Boisz się! — powtórzyła i podniosła rękę, żeby dać mu mocniejszego kuksańca.

Spadochroniarze zaatakowali most. Dwa erkaemy na zmianę blokowały ogniem strzelnicę. Bunkier łowił krótkie przerwy, odpowiadał zajadle, ale po torach, osłonięta mrokiem, szynami i metalem konstrukcji, pełzła już grupa uderzeniowa z pancerfaustami. Wycelowali i na komendę feldfebla Zapałki dali jednocześnie ognia z trzech rur. Żółte eksplozje zagrzmiały jak jeden wybuch i bunkier umilkł.

Zgasły ogniki wystrzałów, ucichły serie. Teraz już nikt nie przeszkadzał napastnikom. Wzmocniona drużyna przebiegła na drugi brzeg, zajęła stanowiska, by stworzyć osłonę przed ewentualną odsieczą. Tymczasem saperzy jak ciemne pająki snuli się po kratownicach, zakładali ładunki na filarach, łączyli kable, ostrożnie zaciskając spłonki.

Odezwały się żaby, których nie płoszyły metalowe postukiwania.

Gefreiter przy erkaemie złowił wzrastający, coraz bliższy warkot, uniósł się i nasłuchiwał. Przeszkadzał mu ostatni pożegnalny nalot pary myśliwców, które z powietrza osłaniały lądowanie. Nim zniknęły nisko nad horyzontem, spostrzegł ciemny kształt sunący za żywopłotem osłaniającym tory od śniegowych zamieci. Rozpoznał T-34 i krzyknął co sił w płucach:

80
{"b":"759768","o":1}