Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Znowu Kriegsmarine. Chcieliby dranie zniszczyć Gdańsk do reszty — mówił generał podniesionym głosem, choć odległość stłumiła już wybuchy rakiet i szczekanie dział. — Ale szturmowce włączą im „całą wstecz”... — Uśmiechnął się, spojrzał na Westa i znowu spoważniał.

Siedzieli naprzeciw siebie po dwu stronach rzeźbionego, sczerniałego ze starości stołu, jak bokserzy w narożnikach ringu.

— Więc nie dacie? Generałowi odmówicie, poruczniku?

— Nie dam.

West obciągnął skórzaną kurtkę, rozluźnił golf na szyi, jakby mu było duszno, i uparcie pokręcił głową. Wyrównał na rękawie biało-czerwoną opaskę, przesunął na pasie ciężki mauzer.

Pchnięte z zewnątrz, otworzyły się wysokie drzwi, trzepnęły klamką o mur. Za nimi dwaj wartownicy ze skrzyżowanymi karabinami zagradzali drogę tłumowi rozgorączkowanych ludzi, który wypełniał salę o stromych gotyckich sklepieniach.

— Stać!... Puszczajcie... Ile mamy czekać?!

Generał obrócił się na krześle i zmarszczywszy brwi patrzył na otwarte usta, rozgorączkowane twarze. Zdawało mu się, że w głębi dostrzegł Marusię.

Ogoniok. West wstał, podszedł do drzwi i uniósł rękę.

— Towarzysze! Obywatele!... — Odczekał, póki gwar nie przycichł. — Krzykiem niczego nie zwojujecie. Zaczekajcie...

— Puśćcie! — wrzasnął ktoś z tylnych rzędów.

— Kto nie może czekać?

— Ja! — Przepchnął się do przodu starszy wąsaty mężczyzna z milicyjną opaską, z pepeszą na piersi.

Chwilę mierzyli się wzrokiem.

— Ludzie mrą — dodał i trzepnął po lufie szeroką dłonią o przygiętych sękatych palcach.

— Puśćcie go — ustąpił West.

Tamten dał nura pod bagnetami, a porucznik Kos zamknął drzwi i czekał spoglądając pytająco.

— W lesie pod Jasieniem. Stu dwudziestu ludzi. Różnymi językami gadają. Podczas nalotu z obozu uciekli, skryli się... Konają z głodu.

West, słuchając, pisał jednocześnie w notesie, a teraz przywalił różową pieczęć, wyrwał dwie kartki i podał wąsatemu.

— Na chleb i transport. A to adres, doprowadzisz ich i niech zajmują baraki.

— Tak jest! — Milicjant zasalutował i podtrzymując pepeszę dał nura w uchylone drzwi, pod skrzyżowane niebieskawe bagnety wartowników.

West wrócił na swe miejsce za stołem, przysiadł i chwilę pisał w notesie, a potem podniósł oczy na dowódcę brygady i powiedział:

— Dlatego nie dam ze składów nic, choć zdobyli je żołnierze waszej brygady.

— Odwróciły się role. Teraz cywile dowodzą — mruknął generał ze zrozumieniem, choć jeszcze trochę kpiąco.

— Szliście przecież, żeby wyzwalać, a nie rządzić — spokojnie, lecz ostro, uciął West — Miasto musi żyć.

— Prawda. Ale skąd mam brać chleb dla wojska?

— Dam kwit na mąkę i barkę z holownikiem. Poślecie swoich w górę Wisły. Z tego, co przywiozą, połowa wasza. Zgoda?

— Zgoda.

Znowu się uchyliły drzwi, warta wpuściła oficera radzieckiej marynarki, który zasalutował generałowi i jak ze starym znajomym przywitał się z Western.

— Zawtra moi tralszczyki idut w morie.

— Dobra. To ja śladem poślę kutry, żeby ryby trochę dla miasta...

Odpowiadając, West nie przestawał pisać, a teraz podał papier z pieczęcią dowódcy pancernej brygady.

— Pamiętajcie: połowa moja.

— A wy, obywatelu burmistrzu, nie zapomnijcie o paru śledziach dla żołnierzy. Inaczej syn wam schudnie...

Uścisnąwszy dłoń Westa generał otworzył drzwi. Wartownicy cofnęli karabiny, a ludzie się rozstąpili, tworząc wąskie przejście. Ruszył nim ostro niby czołg, chmurzył jeszcze brwi, gdy zobaczył po drugiej stronie tłumu Marusię opartą o kamienną kolumnę.

— Co tu robisz, rudzielcze?

— Nasza dywizja też w Gdańsku. Was szukam, towariszcz generał.

Powoli szli przez ogromną i pustą salę — tłum został pod drzwiami Westa, mijali mniejsze grupki ludzi przy stołach, za którymi rozpoczynały urzędowanie nowe władze miejskie.

— Słucham.

— Chciałabym wiedzieć, dokąd dalej pójdziecie?

— Brygada zostanie na Westerplatte. Po ostatnich walkach żołnierzy mało, a wozów jeszcze mniej i to zajeżdżone, pokaleczone. Parę co lepszych czołgów pójdzie na front, na Berlin.

— „Rudy” zostanie?

— Ma nowy silnik, ale załoga niepełna.

— A ojciec Janka?

— Sama widziałaś, że tu bardziej potrzebny. Rządzi.

Ogoniok podniosła oczy, zaczerpnęła powietrza w płuca i zaczęła śmiało:

— W czołgu jednego brak, a ja... — zapomniała dawno obmyślonego słowa, urwała i powtórzyła: — Ja mogłabym...

Generał zdziwił się, potem uśmiechnął.

— A ty mogłabyś strzelać z armaty... — pomógł dopowiedzieć zdanie do końca i cicho dodał: — Zmykaj. Ale to już, i szybko.

Stojąc u poręczy patrzył, jak biegnie w dół po schodach, podobna do spłoszonej wiewiórki.

Niesprawiedliwy jest świat, myślała Ogoniok, idąc ulicą między wypalonymi, cuchnącymi zgorzelą domami. Gdybym była chłopakiem, to generał na pewno nie kazałby mi zmykać. Zostałabym przyjęta do załogi na miejsce strzelca–radiotelegrafisty. Nauczyć się przecież nietrudno i wcale nie trzeba strzelać z armaty, dźwigać ciężkich pocisków, bo to robi Gustlik. Im potrzebna jest właśnie radiotelegrafistka...

Przystanęła, zamyśliła się jeszcze smutniej: przecież Lidka doskonale potrafi posługiwać się radiostacją, na pewno już dawno stanęła do raportu i ona właśnie...

— A właśnie że nie — zawołała Marusia radośnie — bo dziewczyn do czołgów nie biorą!

Rozejrzała się, przestraszona dźwiękiem własnego głosu, ale nikogo w pobliżu nie było, nikt nie słyszał prócz krzaków bzu, które na przekór wojnie wypuściły jasnozielone listki i wyciągały gałęzie przez pordzewiałe pręty ogrodzenia. Powąchała je, pogładziła dłonią i podśpiewując wybiegła ścieżką na garb gruzowiska. Stąd widać już było ustawione równymi rzędami czołgi i koszarowe budynki ocalałe od ognia.

Wartownik ją poznał, uśmiechnął się i podrzucił karabin na prezentuj broń. Ogoniok zasalutowała, robiąc marsową minę w odpowiedzi na te generalskie honory, i spytała wesoło:

— Nie uciekli mi?

— Nie. Wszyscy w domu.

Powędrowała chodnikiem między czołgami a budynkiem, spoglądając w szyby otwartych po wiosennemu okien parteru, zbyt wysoko jednak umieszczonych, by mogła zajrzeć do środka. Przy trzecim stanęła i zaczęła nadsłuchiwać. We wnętrzu gwizdał Gustlik. Poprawiła odświętnie wyprasowany mundur, wygładziła fałdy pod pasem i zawołała ostro:

— Ekipaż k boju!

Pierwszy jak błyskawica wyskoczył Szarik z własną obrożą w zębach, a za nim w oknie pojawili się wszyscy trzej czołgiści z hełmofonami w garści.

— Marusia! Ogoniok!

— Mam wolne przedpołudnie...

Nie czekając na koniec zdania, Janek skoczył przez parapet.

— Ja zaraz! — zawołał i dał nura do wnętrza „Rudego”.

— Myślałem, że ze mną pójdziesz na spacer — użalił się Grigorij.

— Albo ze mną — dopowiedział Jeleń.

— Ja z tym, co najszybszy. We trzech w czołgu będziecie?

— Trza nam czwartego... — rozejrzawszy się na boki, czy nikt nie słucha, Gustlik dodał tajemniczo: — Mówili my, co to będzie, Wichura ino on je taki, co kręci — pokazał gestami i przymrużył oko.

— Chyba żebyś ty do nas, Marusia, przystała — podpowiedział Grigorij.

— Ee tam, dziewczynie nie uchodzi... — Zaczerwieniła się i pragnąc zmienić temat zerknęła w stronę „Rudego”. — Czego on w czołgu szuka?

— Pewnie czapki. My tam wszystko momy — zaczął tłumaczyć Gustlik. — Ino śpimy w izbie, ale to pieruńsko głupio.

— Niewygodnie — wtrącił Saakaszwili. — Za miękko. Dopiero jak wyrzuciłem poduszkę, jak podłożyłem kaburę pod głowę...

Janek słuchał tej rozmowy z wnętrza wieży czołgowej i mierzył polówkę przed lusterkiem na zamku działa ustawionym, poprawiał lok swoich lnianych włosów, by jak najbardziej niedbale zwisał nad czołem. Spoważniał, kiedy Jeleń powiedział, że czwartego trzeba, i obrócił się w stronę, gdzie do pancerza przyklejona była fotografia dawnego dowódcy i zawieszone jego dwa krzyże — Walecznych i Virtuti Militari. Zamyślił się patrząc w twarz nieżyjącego przyjaciela, nią słyszał żartów Grigorija na temat przyjęcia Marusi do załogi.

62
{"b":"759768","o":1}