— Janek! Pójdź ino.
— Idę! — odkrzyknął na wołanie Gustlika.
Wspiął się do włazu, wyskoczył na pancerz, a z pancerza na ziemię.
Biorąc Marusię pod rękę, z przepraszającym uśmiechem zasalutował kolegom.
— Nie musisz się spieszyć — rzekł mu Jeleń na pożegnanie i ciężką dłoń położył na ramieniu Gruzina. — Jakby co, to domy se radę we dwóch.
Chwilę jeszcze wyglądali przez okno za odchodzącymi.
— A ja sam — westchnął Grigorij.
— Co się martwisz. Już ino jedna rzeka i koniec wojny. Potem baby będą rządzić i ani się oglondniesz, jak cię chycą.
Szli obok siebie pustą, pokaleczoną przez pociski ulicą zdobytego Gdańska. Onieśmieleni nie tyle bliskością, co niezwykłą dla żołnierzy ciszą, milczeli. Szarik biegał wokół, przystawał przed nimi, patrzył to na Janka, to na Marusię i zachęcająco szczekał.
Wilczur, w którego życiu wszystko było wyraźne, a głód i sytość, nienawiść i miłość sąsiadowały ze sobą, dziwił się i nie pojmował ludzkich zawiłych spraw. Skąd mógł przypuszczać, że o rzeczach prostych i oczywistych dla każdego, kto tę parę choć raz z daleka zobaczył, najtrudniej mówić właśnie im dwojgu. Najtrudniej, gdyż nie wiedzą, jak w małych paru słowach zmieścić duże uczucie. A nie potrafią przecież mówić długo i ozdobnie — przywykła do zwięzłych komend, do okrzyków, które muszą być szybsze niż kule.
Kwietniowy wiatr, słonawy od zapachu morza, głaskał ich ciepłą dłonią po twarzach, cichutko naszeptywał do uszu. Na skrzyżowaniu Ogoniok zebrała się wreszcie na odwagę, zwolniła kroku, żeby powiedzieć, lecz w ostatniej chwili zmieniła decyzję.
— Chodźmy nad morze — zaproponowała, zdejmując z głowy beret.
— Dobrze, ale przedtem pokażę ci dom.
— Charaszo. — Podała mu rękę.
Skręcił w rozbitą bramę, ostrożnie przeprowadził dziewczynę pod nawisem porudziałego żelbetu i dalej wąwozem między górami gruzu, na podwórze porośnięte przyżółkłą zeszłoroczną trawą. Na grzędzie starego zleżałego usypiska stało drzewko w pierwszej zieleni wiosny i Szarik pobiegł obejrzeć je z bliska.
— Tu mieszkaliśmy we troje. — Janek wskazał puste prostokąty okien na pierwszym piętrze. — Dawno temu, przed wojną.
Marusia zdjęła mu czapkę, pogładziła po włosach, a potem rzekła, kładąc Jankowi ręce na ramionach:
— Znalazłeś ojca. A ja zupełnie sama.
— Nieprawda, Ogoniok. Właśnie tu, blisko mojej mamy, chciałem cię poprosić... Obiecajmy sobie, że razem na zawsze.
— To będzie niełatwe — odpowiedziała cicho.
Trzymała w ręku polówkę i swój granatowy beret z czerwoną gwiazdą, uniosła je, jakby pokazując, że są różne, że do innych należą armii.
— Ale będzie. — Z uporem pokręcił głową, palcami przeczesał włosy.
— Wojna nie skończona. A żołnierski dzień bywa czasem jak rok: smutek i radość, powitanie i rozstanie, życie i...
Położył palec na jej wiśniowych ciepłych wargach, by powstrzymać słowo, którego frontowi żołnierze starają się nie wypowiadać głośno.
O śmierci mówi się — ona. Tak jak za dawnych czasów, kiedy ludzie omijali imiona groźnych bóstw nie chcąc ich drażnić czy przywoływać.
Na ulicy terkotał samochodowy silnik i raz po raz buczał klakson. Ktoś krzyczał. Słyszał już od chwili, ale dopiero teraz zrozumiał, że to jego wołają.
— Janek! Plutonowy Kos!
Chwycił czapkę, energicznie wcisnął ją na głowę i wybiegł na ulicę. Za nim Marusia, a na samym końcu wilczur, zaniepokojony tym nagłym pośpiechem.
Przy krawężniku stała jadowicie zielona ciężarówka, z kabiny wyglądał Wichura.
— Czołem. Cześć, Ogoniok! — wołał wesoło. — Szukam was i szukam. Ostrożnie! Świeżo malowane — ostrzegł podnosząc palec do góry.
— Taka farba cholerna, że schnąć nie chce...
— Chciałeś czegoś? — przerwał mu Kos.
— No pewnie. Słuchajcie: płynę barką w górę Wisły po mąkę. Słońce, wiosna i te rzeczy. Skoczymy razem?
— Chciałabym, ale dyżur w szpitalu.
— Ja nie. Dziś uroczysty apel na Długim Targu, jutro wieczorem zabawa.
— Na zabawę wrócimy.
— Nie.
— No to cześć. — Wichura zasalutował i cofając głowę do szoferki, rąbnął ciemieniem w ramę, zmarszczył perkaty nos. — Cześć, Kosy! — zawołał, dodał gazu i ruszył gwałtownym zrywem. Janek rozchmurzył twarz.
— Może by go do załogi? Warszawiak, bystry chłopak.
— Tak, Janek. Naturalnie, nikogo innego tylko Wichurę.
— Słyszałeś, jak on do nas powiedział? Obiecaj, że zaraz po wojnie.
— Słyszałam. Obiecuję.
Podała mu ręce, a on mocno chwycił dziewczęce dłonie i nie puszczał, ściskał jak granat z wyrwaną zawleczką, patrząc na pociemniałe nagle zielone oczy pod czarnymi brwiami, wygiętymi niczym łuk mongolski.
Szarik przysiadł u nogi swego pana, spoglądał ku górze na twarze ich obojga i choć miał wielką ochotę radośnie szczeknąć, nawet nie zaskomlał.
Z daleka, znad Bałtyku, wracały górą szturmowce, mruczały niczym syte, ciężkie trzmiele nad łąką i było bardzo uroczyście, bowiem za sprawą Wichury powiedziana została rzecz najważniejsza i najpiękniejsza z tych, które mogą sobie ludzie powiedzieć.
Na Długi Targ przyszła masa ludzi. Prócz naszych i radzieckich żołnierzy zjawiła się gromada cywilów i tłum sięgał aż po Bramę Zieloną, po most na Motławie. Do nich właśnie przemówił generał, by z niewolników przywleczonych tu siłą przez hitlerowców stali się dziś jeszcze gospodarzami miasta, co ongiś nasze, znowu i na wieki wróciło we władanie Rzeczypospolitej.
Ojciec Janka dziękował żołnierzom radzieckim i polskim pancerniakom za trud i krew, za szturm gwałtowny, dzięki któremu choć część domów i fabryk ocalała, ocaleli skazani na zagładę jeńcy i polska ludność.
Przemawiali obaj z tarasu przed wejściem do Dworu Artusa, wyniesionego o sześć wysokich stopni ku górze. Głośniki powtarzały ich słowa, ale Janek, Grigorij i Gustlik i bez tego widzieliby i słyszeli wszystko, bo „Rudy” stał tuż obok z dumnie uniesioną lufą i cała załoga siedziała na pancerzu, na wieży, a z nimi Marusia i Lidka, sierżant Czernousow, no i naturalnie Szarik.
— Kiejby nas tak piecowym srebrem pomalować, to by był ale pomnik — powiedział Jeleń głośnym szeptem.
Lidka zaczęła chichotać wyobraziwszy sobie posrebrzonego Gustlika, Grigorij jej zawtórował i dostał sójkę w bok od Janka. Nie słyszeli ostatnich słów z mównicy i dopiero starszyna ich uspokoił, syknąwszy niczym dalekobieżny parowóz.
Cisza była na całym placu, pojaśniało od uniesionych ku górze twarzy, bo wszyscy patrzyli na podziobaną pociskami wieżę Głównego Ratusza, powyżej zegara, powyżej szerokiej galerii, na tę małą u samego szczytu.
— Jest tam kto? — zagadnął cicho Jeleń.
— Jest. Żołnierz, ale bez czapki — odpowiedział Kos, dłonią osłaniając przed słońcem swoje jastrzębie oczy.
— Rakiety będzie strzeloł abo na trąbce zagro?
— Zamach bierze...
Szerokim łukiem wyleciał w powietrze pakunek wielkości plecaka, rozłożył się, rozwinął i na tle ciemnego muru rozbłysła w słońcu wielometrowa wstęga biało-czerwona, wygięta przez rześki wiatr od morza.
Nim ktokolwiek zdążył krzyknąć czy słowo powiedzieć, zagrały trąby, huknęły bębny i blachy trzech naraz orkiestr — polskiej pancernej brygady i dwu dywizyjnych radzieckich.
Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy...
Spłoszyły się mewy, zakołowały w górze nad domami bez dachów, nad wzniesionymi twarzami ludzi, które jakby poranna rosa zwilżyła.
Pilnej roboty było w Gdańsku niezmierzone mnóstwo. Stanisław Kos chciał zaraz po uroczystości wrócić do burmistrzowania, ale załoga „Rudego” wzięła go do niewoli i pociągnęła na Westerplatte. Kazali sobie pokazywać, gdzie stał pancernik „Schleswig–Holstein”, gdzie była brama z orłem na owalnej tarczy i napisem „Wojskowa Składnica Tranzytowa”, a potem, odgarniając wyrośnięte do piersi łopuchy, oglądali resztki ceglanego muru, pordzewiałe szyny kolei, ruiny wartowni.
Siedli wreszcie u brzegu na szalupie przewróconej dziurawym dnem do góry, patrzyli, jak wiatr nosi mewy nad Martwą Wisłą, i słuchali wspomnień porucznika.