— Pod koniec sam musiałem stanąć przy kaemie. Dostałem odłamkiem w głowę, ale lekko, tyle że hełm na bandaże trudno było wsadzić. A oni bombardowali, bili z dział... Wobec ciężkiej broni byliśmy bezsilni, a jednak za naszych piętnastu zapłacili trzema setkami zabitych. Trzymaliśmy Westerplatte przez tydzień. Wtenczas, kiedy wojna dopiero arię zaczynała, to było ważne. Było ważne, żeby świat te strzały usłyszał, zbudził się i zrozumiał, że każde nowe ustępstwo tylko rozzuchwala bandytów...
Lidka ściągnęła przyciasny but, grzała bosą stopę na białym piasku.
Marusia zerwała źdźbło trawy, gryzła żółtozieloną słodkawą łodygę. Szarik rozparty na płaskim kamieniu leniuchował w południowym słońcu, kłapał zębami, usiłując chwycić muchę.
— Tu był początek — powiedział Gustlik — i tu dla nas fajerant. No nie? Jutro wieczór zabawa. Byda tańcowoł, jak żech już dawno nie tańcowoł.
— Wstał, zaszurał buciorami w tempie oberka.
— Na zabawę pora, a na fajerant wcześnie — odpowiedział West. — Wszędzie gruzy, miny, port zatkany wrakami. Trzeba to wszystko...
— Jasne — przerwał Janek — ale grunt, żeśmy się znaleźli.
— Mój starzyk też już napisoł. — Gustlik wyciągnął list z kieszeni i trzepnął po nim dłonią. — Matka cało załoga kazała pozdrowić.
— A całej nie ma. — Grigorij złamał i rzucił za siebie patyk, który obracał w palcach. — Nie ma kto nam powiedzieć, jaka jutro pogoda.
Posmutnieli wszyscy. Szarik postawił uszy, warknął ostrzegawczo. Przez wertepy, szeleszcząc suchymi badylami zeszłorocznych chwastów, podchodziła do nich szczupła, niestara jeszcze kobieta w czarnej sukni.
— Przepraszam, syn mi zaginął. Mareczek, sześcioletni. Może panowie widzieli?
— Nikt tędy przed panią nie przechodził — po chwili milczenia odpowiedział Janek.
— Przepraszam, to ja już pójdę. Rok temu zaginął, wyszedł na ulicę, złapali go i nie wrócił. Mareczek, sześcioletni — odchodząc żaliła się sobie, nie czekając od nikogo odpowiedzi.
Patrzyli chwilę w ślad za nią.
— Na mnie pora. — Marusia wstała. — Przed dyżurem mundur na stary trzeba zmienić.
— I przed zabawą warto pospać dłużej — dodała Lidka.
— Nieprędko się jeszcze po tej wojnie wypogodzi — powiedział ojciec Janka, kiedy już ruszyli z powrotem.
— Ale Gustlik ma swoją rację, jak mówi, że fajerant — energicznie wtrącił Grigorij — bo to już blisko. Sam jestem na świecie jak palec, dziewczyna żadna mnie nie chce, ale też plany układam, jak żyć po wojnie.
Szli na przełaj ugorem w tę stronę, gdzie u nabrzeża zostawili szalupę po przeprawie przez Motławę.
— Najdziesz tako, co cię będzie chciała. — Gustlik objął Gruzina za ramię. — Zawioza cię pod Studzianki, do Czereśniaka i wyswatom.
— Ze wsi nie chcę.
— No to ci domy dziouszkę z Warszawy. Wichura to zrychtuje, powiem mu, jak wróci.
— Gdzie Wichura? — zainteresował się Grigorij.
— Na barce popłynął po mąkę, ale do jutrzejszego wieczora, do zabawy powinien być z powrotem — wyjaśnił Janek.
Wichura nie zdążył wrócić przed wieczorem, ale bal się zaczął równo z zachodem słońca. Nie zabawa, lecz bal prawdziwy. Żołnierski bal w wyzwolonym Gdańsku.
Ogromna sala na parterze starego mieszczańskiego domu ledwie mogła gości pomieścić. Ściany nosiły jeszcze ślady walk — tu nad oknem jęzor sadzy po stłumionym pożarze, tam skośny ścieg serii na murze, nadpęknięty tynk, ale wszystko odchędożone, po żołniersku uprzątnięte, a gdzie nie można, to zasłonięte wojennym plakatem — był tam zielony żołnierz porucznika Włodzimierza Zakrzewskiego, wołający „Na Berlin”, śmieszne hitlery Kukryniksów, siwy, bijący w dzwon chłop Mikołaja Żukowa z napisem: „Bracia Słowianie!” Gdzie nie starczyło plakatów, naczepili kawałki artyleryjskich sieci maskujących, upięte płaszcz–pałatki ozdobione zielonymi koćkami leszczyny, rozkwitłą biało tarninową gałęzią albo hasłem pospiesznie wypisanym na płótnie: „Gdańsk polski na wieki!”, „Wpieriod na Berlin!”, „Ruszaj do tańca, jak na Germańca”, „Hitler świński cycek, biorą w... fryce”. W co biorą fryce, nie było widać, bo kapelan brygady kazał zielenią przesłonić.
Prawie na środku balowej sali był otwór na wylot do piwnic, ale nie specjalny, tylko wybity przez pocisk. Osłaniały go saperskie kozły z tabliczkami: „Uwaga, dziura!” i po rosyjsku: „Wnimanje, nie prowalis”. Od czasu do czasu ukazywała się ponad podłogą głowa żołnierza, który wyłaził po drabince i podawał tańczącym butelki ze zdobycznym piwem.
Grała nie brygadowa orkiestra, bo oni tylko marsze umieli, lecz doraźnie zebrany polsko–radziecki zespół, a w nim takie instrumenty, jakie były pod ręką — harmonia, gitara, trąbka sygnałowa, fortepian z kolumienką z cegieł zamiast nogi i z przestrzelonym wiekiem oraz naturalnie bęben. Nad podwyższeniem orkiestry wyłaziły ze ściany resztki półwypukłego hitlerowskiego orła poobtłukiwanego kolbami — mieli go saperzy złupać, ale nie zdążyli, bo już się zaczął bal. Nie zabawa, lecz bal prawdziwy. Żołnierski bal w wyzwolonym Gdańsku.
— Wszystkie pary tańczą!
Tańczyły polskie i radzieckie tele– i radiofonistki, sanitariuszki w odświętnie odprasowanych mundurach. Czasem zamiast wyczyszczonych na psi połysk butów z cholewami mignęły zdobyczne pantofle, a przy każdym mundurze wabiło oczy coś kobiecego dla ożywienia: broszka, apaszka, chusteczka w ręku, kaczeniec lufo gałązka tarniny we włosach. Było też trochę cywilnych niewiast z ekipy obejmującej miasto, jak i przywiezionych na roboty, kiedy Gdańsk był jeszcze niemiecki — wszystkie miały biało-czerwone opaski albo wstążki u klap skrojonych po wojskowemu kostiumów.
Wśród żołnierzy szarzało paru cywilnych mężczyzn, ale też z opaskami na rękach, w długich butach i kurtkach wojskowego kroju.
Wszystkie pary tańczyły, a niedaleko orkiestry stał dowódca brygady, spoglądał na nie z uśmiechem. Minął może kwadrans od rozpoczęcia balu, kiedy przecisnął się do niego ojciec Janka ze sporym zawiniątkiem pod pachą.
— Serwus, West. — Generał wyciągnął rękę na powitanie. — Gdzieżeś się podziewał od wczoraj?
— Trałowce otworzyły wyjście z portu, oczyściły skrawek zatoki, więc skrzyknąłem paru znajomych rybaków, uruchomiliśmy kutry i...
— Jest ryba?
— Niedużo, ale jest, obywatelu komendancie miasta.
— Daj spokój z tym komendantem. Jan mi na imię.
— Stanisław.
Obaj jednocześnie pomyśleli, że właściwie to głupio, że do tej pory nie mówili sobie po imieniu, i pocałowali się z dubeltówki. Dostrzegł to Gustlik tańczący z Lidką tango Chryzantemy złociste i zawołał w stronę dziury w podłodze:
— Piwo dla dowódcy, ino gibko.
Chwycił w locie butelki i przekazał je, nie przestając podśpiewywać.
Dowódca i West zaczepili jeden kapsel za drugi, zerwali, trącili się szyjkami butelek i odpili po parę łyków.
— Wczoraj rano posłałem po mąkę. Lada moment barka powinna wrócić i wtenczas uruchomimy piekarnię.
— Jo bych się zdał ciasto gnieść. — Gustlik przerwał śpiewnie i pokazał swoją potężną łapę, a ruszając znowu w taniec dodał ciszej do Lidki: — Ino my tu nie ostaniemy. Generał niech będą komendant, a „Rudy” na front.
— Możesz miesić — odkrzyknął dowódca Gustlikowi i powiedział do Westa: — Tyle że ja tu najwyżej jeszcze parę dni i na front, do sztabu armii.
Janka by trzeba szybko zdemobilizować, do szkoły posłać — pokazał oczyma chłopca tańczącego z Marusią.
— Tak byłoby najsłuszniej, ale...
Chłopak dopiero w tej chwili zobaczył ojca i podbiegli oboje, zadyszani trochę, zarumienieni, z oczyma jarzącymi się wewnętrznym światłem.
— Cześć, tato! — speszył się, urwał i stanął na baczność. — Obywatelu generale, proszę o zezwolenie zwrócenia się do porucznika Kosa.
— Wojskowa skóra druga natura — roześmiał się dowódca. — Zwolnię cię do cywila, poślę do szkoły i nie będziesz musiał pytać.
— Za co? — posmutniawszy nagle spytał Janek.
— Co, za co?
— Do cywila za co? Przecież myśmy jako załoga stawali do raportu...