Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Mały kłopot — mruknął Wichura — i tak by nie pił.

— Kto wie — uśmiechnął się Kos przypominając sobie nocną przygodę w Schwarzer Forst.

Przerzucił nogi na pancerz, żeby zejść na dół, ale zatrzymał się i patrzył w perspektywę ulicy.

— Magneto pruje w naszą stronę — rozpoznał. — Bez Gustlika, ale Honoratę wiezie.

— Zostawił Jelenia po drodze i wróci po niego — uspokoił Grigorij, trącając szkłem o szkło. Przełożyli ręce, wypili po łyku. Pocałował Saakaszwili usta o barwie dojrzałego kizyłu, ale nie tak mocno, jak miałby ochotę, bo mu dziewczyna umknęła.

— Grigorij.

— Irena — odpowiedziała.

Wyciągnęła rękę ze szklanką w stronę Kosa, ale już jako drugi podwinął się Wichura, przegrodził drogę. Nie udałoby mu się, gdyby nie to, że Janek spoglądał ku bramie obozu, gdzie obok wielkiego jotesa Kozub urządził swe stanowisko dowodzenia. Naprzeciw porucznika stał Łażewski i nawet na odległość Janek z jego postawy odgadywał napięcie, choć słów naturalnie nie słyszał.

Starcie nastąpiło przed sekundą, natychmiast po złożeniu meldunku.

— Więc obywatel porucznik nie ruszy jotesów, nie da ludzi na obronę mostu? — pytał podchorąży oburzonym głosem.

— W regularnej armii nie ma zwyczaju mówić dwa razy — cedził słowa Kozub — ale powtarzam: możecie wziąć trzy motory i średni czołg. Osłonicie most, a w przypadku podejścia większych sił nieprzyjaciela postarajcie się go uszkodzić i odskoczycie na Kreuzburg.

— Tam człowiek sam broni pozycji, może zginie, może już zginął, a ci tu siedzą bezczynnie. — Daniel wskazał sanitariuszy rozlokowanych pod obozowym murem.

— Otrzymałem zadanie obrony obozu i jego wczorajszych więźniów — rzekł Kozub, wyprostował się i lodowatym tonem dodał: — Jeszcze słowo i przestaniecie dowodzić plutonem.

Łażewski chwilę walczył ze sobą, żeby nie wybuchnąć, lecz wreszcie zasalutował w milczeniu i zrobił w tył zwrot. Zostawiwszy zaskoczoną Honoratę, która cały czas podtrzymywała zdobyczny motocykl, pobiegł w stronę zwiadowców.

— Trzecia drużyna do maszyn — krzyczał z daleka tak głośno, że słychać go było i przy „Rudym”.

— Grześ, Franek, Tomasz — wyliczyła lekarka, a Czereśniak tymczasem dolewał jej wina do prawie pustej szklanki. — Teraz z tobą wachtanguri — uśmiechnęła się do Janka.

— Jego całować nie warto — podstępnie wtrącił Wichura.

— Dlaczego? — zmrużyła figlarnie oczy.

— Bo zaręczony. Ma narzeczoną w szpitalu.

— Ładna?

— Ryża. Nazywa się Marusia Ogoniok.

— Rana cięta na przedramieniu — natychmiast przypomniała sobie pani doktor — przywieźli ją razem z Szawełłami.

— Do tego szpitala, gdzie pani? — Janek aż podskoczył z radości. — Jak się czuje?

— Dobrze. Młody Szawełło chodzi koło niej, usługuje i takimi oczami patrzy...

Warkot przerwał zdanie — trzy zwiadowcze motocykle z przyczepami podjechały do czołgu. Łażewski stanął na podnóżkach i zawołał z pierwszego motoru:

— Jeleń sam broni mostu. Ruszajcie za nami. Hiszpan pozwolił.

Nie oczekując odpowiedzi machnął ręką i na ten znak kierowcy poderwali maszyny do biegu, sypnęli żwirem spod tylnych kół.

— Do wozu! — rozkazał Kos. — Silnik w ruch.

Załoga zniknęła pod pancerzem, jakby ich wiatrem zmiotło. Mruknął rozrusznik, zadudnił silnik. Irena zrobiła dwa kroki do tyłu, żeby dalej od spalin pykających z rur wydechowych.

Bucząc sygnałem „Rudy” cofnął się ze stanowiska, rozdusił gąsienicą butelkę z resztkami wina, rzuconą w pośpiechu na ziemię. Powolny jeszcze i pozornie niezgrabny, wykręcał w miejscu. Janek wyjrzał z wieży, kiwnął ręką lekarce, która podniosła szklankę i wypiła do dna za żołnierskie szczęście załogi.

Czołg szybko przetoczył swe stalowe cielsko przez plac apelowy i zwol nił skręcając w bramę obozu.

Honorata wołała do Kosa, ale on jej nie słyszał. Rzuciła więc motor na ziemię, pobiegła za „Rudym” i dogoniła wóz, w chwili gdy mijał rusztowanie ozdobione różnokolorowymi flagami. Chwyciła za linę holowniczą zwiniętą w ósemkę na tylnym pancerzu, zgrabnie jak sarna skoczyła na wóz, nie spostrzeżona przez Janka, który zniknął w wieży i zatrzasnął właz.

„Rudy” rozpędzał się, przechodząc na coraz wyższe biegi, odjeżdżał w perspektywę przedmiejskiej uliczki, groźny, ciemny słoń z niewielką barwną kokardą na karku.

Przymknąwszy oczy i osłoniwszy głowę saperską łopatką, Jeleń czekał na uderzenie kuli. Jeśli sił jeszcze potem starczy, a grenadier podbiegnie blisko, to tak go rąbnę w nogę, jak tamtego przed chwilą.

Czekanie trwało dwie, może trzy sekundy, a potem nagle ustało cmoktanie kul w torfie i nad skarpą weselszymi tonami zagwizdało powietrze.

Serie szły górą i dołem, nie przystrzelane, lecz gęste. Jedna przestępnowała skarpę i okop, naprószyła Gustlikowi w oczy, nadgryzła daszek czapki. Tą się najbardziej ucieszył, bo pojął, że biją; zza kanału, i to nie mniej niż trzy diegtiary.

Ostrożnie wychylił głowę, żeby go swoi nie utłukli, zerknął za siebie i przed siebie. Erkaemy zmusiły tyralierę do zalegnięcia. Pod osłoną ich ognia jeden z motorów gnał przez most, lecz z lasu już zaczynały gdakać emge, tu i ówdzie podrywali się grenadierzy. Trzech dopadło rowu przeciwczołgowego Już obok okopu Jelenia, skoczyli przez krawędź, by się skryć od ognia i spotkać kąśliwymi seriami coraz bliższych motocyklistów.

Gustlik zjechał na piętach ze skarpy i rzucił się na nich z tyłu. Ciął jednego saperką, aż trzonek mu pękł w dłoni, drugiemu kopnięciem wytrącił z ręki pistolet maszynowy.

W tej samej chwili na zjeździe, udeptanym gąsienicami przez nasze czołgi, pojawił się motocykl z pustą przyczepą i zjechawszy do połowy ze zbocza, żeby zejść z linii ognia, gwałtownie zahamował. Z drugiego siodełka szczupakiem skoczył Łażewski, wywinął z rozpędu pełne salto i przypadając na jedno kolano, kulą z pistoletu obalił szykującego się do strzału grenadiera.

Tymczasem ten rozbrojony rzucił się na Jelenia z nożem. Gustlik chwycił go lewą ręką w przegubie, a prawą uderzył z dołu podbródkowym.

Łażewski wsadził do ust dwa palce, przeraźliwie gwizdnął po gołębiarsku i machnął ręką.

Gustlik sam zrozumiał, że zwlekać nie wolno ni sekundy. Chwycił niemiecki peem, paroma susami dopadł motocykla. Zdążył jeszcze zerknąć na chorągiewkę wbitą w dach mercedesa — wytrzymał samotnie dobre czterdzieści minut.

— Fajny wóz! — krzyknął podchorąży.

We trzech z kierowcą chwycili motor, obrócili go w przeciwną stronę i podepchnęli ku brzegowi rowu.

— Honorata fajna — między jednym a drugim dźwignięciem stwierdził Jeleń. — No nie?

— Fakt.

Koła chwyciły twardy grunt, szarpnęły motorem do przodu. Kierowca wskoczył na siodełko, legł piersią na baku, by zmniejszyć cel. Łażewski nogami uczepiony maszyny wychylił się ku dołowi jak podczas wyścigu na zakręcie. Gustlik przyległ w koszu i obrócony do tyłu usiłował długimi seriami powstrzymać leżącą tyralierę.

Błysnęło pod lasem i pociski, wystrzelone na wprost, zawyły tuż nad ich głowami. Dwa przeniosły, jeden zawadził o nasyp, odbił się rykoszetem i rozerwał w górze jak szrapnel.

— Armaty — krzyknął Łażewski.

— Czołgi — odpowiedział Jeleń.

Tuż przed mostem dosięgły ich karabinowe kule. Niczym moździerz strzeliła opona pod koszem. Pęd szarpnął motorem w prawo, kierowca z trudem wyrównał, ocierając się prawie o barierę.

— Kapeć! — krzyknął Łażewski.

— Most — odpowiedział mu Jeleń.

Jak na komendę zeskoczyli obaj w pełnym biegu z motoru, który klapiąc poszarpaną gumą przeskoczył za nasyp.

Kule dziobały po jezdni. Kratownice odpowiadały im metalowym brzękiem. Z nasypu odszczekiwały polskie erkaemy i automaty, ale za mało ich było, by dobrze osłonić Łażewskiego i Jelenia, którzy krótkimi gwałtownymi skokami dopadli kołowrotu, wparli się w uchwyty i zaczęli obracać poskrzypujący mechanizm.

Trzeba było maksymalnego wysiłku, by dźwignąć ku górze ciężkie jezdnie. Pracujących osłaniała nieco metalowa belka konstrukcji, lecz i na niej wyskakiwały przestrzeliny, a kule strzępiły zadry. Powietrze gęstniało od gwizdu, jęku rykoszetów i huku dział, które biły z atakujących czołgów niemieckich.

160
{"b":"759768","o":1}