Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Ale dziurawa, i tak na nic — odrzekł Tomasz.

W chwilę później myślał, że dziurawa czy cała na jedno wychodzi, bo i tak do domu jej nie doniesie. Konia ojciec dostał od generała zaraz w Gdańsku, krowę ten plutonowy przygoni, co po drugiej stronie Wisły mieszka, ale czy syna doczeka, to nie takie pewne.

Milczeli długo. Bali się ruszyć drętwiejącymi nogami, by nie spłoszyć maleńkiego ciepełka, które się zagnieździło pod brezentem. Dopiero gdy górą w basowym poszumie przeszedł ciężki pocisk, drgnęli wszyscy, spojrzeli po sobie. Kos rzucił jedno tylko słowo, takim tonem, jak gdyby wymawiał imię kochanej dziewczyny:

— Dalekonośna.

— Będziesz żywy, Tomek, to ci cało celta znajdę. Nasi za jakie dwa dni mogą tu być.

Czereśniak nie odpowiedział. Nasłuchiwali ciszy, podkreślanej bębniącymi po brezencie kroplami coraz rzadszego deszczu.

— Żeby choć trochę słonka — westchnął Grigorij. — U nas w Gruzji zima cieplejsza. Wszystko przemokło...

Janek dotknął munduru na piersiach, dobył z kieszeni fotografię dowódcy i jego krzyże, stare zdjęcie ojca, przewinął jeszcze raz starannie i schował razem z tygrysim uchem.

— Przyjdą po śladach i spalą czołg do reszty — ni stąd, ni zowąd zmartwił się Tomasz.

Podwiało dołem, bo Jeleń wzruszył ramionami.

— I tak go już nie złożymy do kupy.

— Ale harmonia została.

— Zostaliśmy bez pancerza nad głową — jęknął Gruzin.

— I z pustym brzuchem — dodał Gustlik.

— Myślisz, że na pewno sześciu? — trącił go w ramię Janek;

— Co sześciu? — nie zrozumiał.

— Za tym murem.

— Jak trzy chleby, to sześciu.

— A nas czterech.

— Ino z szablą i toporkiem — dopowiedział nieufnie Jeleń. — Żeby jeszcze karabin... Nie będziemy przecież siedzieć jak zmokłe kury — ożywił się — Za murem byłoby sucho i bezpieczniej.

— Tu trzeba cicho... — wtrącił Tomasz.

— Nie pytam o radę — uciął Kos. — Uwaga, załoga — obrócił się, przyklęknął, a oni jak obudzeni ze snu utkwili spojrzenie w twarzy dowódcy.

— Kiedy będą wieźli kolację... — tak bardzo ściszył głos, że musieli głowy pochylić, by lepiej słyszeć.

Deszcz wkrótce ustał i skończyło się wylegiwanie pod brezentem. Janek zarządził gimnastykę, a potem rozpoznanie terenu w promieniu pół kilometra, połączone z poszukiwaniem broni, które jednak nie przyniosło rezultatów; wykryli jedynie leśny zawał i pole minowe na przesiece.

Błoto na mundurach zaczynało już tu i ówdzie podsychać, wykruszać się, kiedy dał rozkaz marszu na pozycję wyczekiwania. Od tej chwili obowiązywało całkowite milczenie. Na zmianę po dwu nasłuchiwali — szeroki grzmot dudnił nieustannie od wschodu, ale w lesie było zupełnie cicho.

Grigorij pierwszy wyłowił daleki pomruk silnika i podniósł rękę. W milczeniu zajęli od dawna upatrzone stanowiska w zasadzce.

Warkot był coraz bliższy. Środkiem traktu przemknął spłoszony zając i Janek pomyślał, że to dobry znak, ponieważ zwierzak niczego nie spostrzegł.

Leśną drogą nadjeżdżał stary traktor, ciągnąc polową kuchnię. Na nim pod brezentowym daszkiem siedział ten sam wysoki barczysty żołnierz, a na podpórce sechł przeciwdeszczowy płaszcz z kapturem. Droga wiodła szeroką przecinką, las był przejrzysty, a i pnie dość daleko. Lśniły kałuże, błyszczała mokra trawa.

Tam gdzie większe wyboje, ciągnik zwalniał, terkotał na pierwszym biegu, gramolił się ostrożnie, żeby nie rozbełtać wieczornego posiłku.

Metalowe obręcze szły wytłoczonymi koleinami, okrakiem nad grzbietem drogi, z którego sterczały korzenie, wiechcie trawy, a gdzieniegdzie brunatniał omszały kamień.

W pewnej chwili, gdy tylne wysokie koła przechodziły nad większym niż inne garbem, spomiędzy rozwichrzonych traw, spod wymazanego błotem brezentu, wypełzły ręce, chwyciły traktorowy zaczep. Kos dźwignął się z ziemi, ze zręcznością żbika wskoczył na ciągnik, stanął za Niemcem i gwizdnął.

Zdumiony żołnierz zerwał się z siodełka, wyszarpnął płaski bagnet z pochwy w pasie, lecz podbródkowy cios zwalił go przez błotnik na ziemię.

Niczym dobry bokser natychmiast stanął na nogi, nie wypuszczając z garści broni. Chciał rzucić się na Janka, lecz w tej samej chwili dopadli go Gustlik i Tomasz. Jeleń ledwo uskoczył przed ostrzem, Czereśniak rąbnął z góry.

Chwycili kucharza pod pachy i pociągnęli w las.

Janek zatrzymał ciągnik, wyregulował małe obroty i dobywszy z uchwytu, sprawdził zdobyczny mauzer. Nie wypuszczając karabinu z ręki, zeskoczył na ziemię, zajrzał do bocznych zasobników, czyby czego nie było dla wzmocnienia sił nadwątlonych. Dobył bochenek chleba, pęto kiełbasy.

— Grześ! — zawołał, a gdy Gruzin nadbiegł, pokazał mu zdobyte produkty. — Na cztery części.

Saakaszwili ciął szablą i natychmiast wziął się do jedzenia. Kos chwycił drugą porcję, ale ledwie zdążył odgryźć kęs, gdy z lasu wrócił Czereśniak ze swym plecakiem i siekierą w garści. Za nim szedł Gustlik przebrany w niemiecki mundur, dopinający pas z ładownicami.

— Nie poznać? — spytał Kos.

— Owinięty, trawą założony — odrzekł Gustlik.

— Ale celta całkiem przepadła — narzekał Tomasz.

— Przeca żech ci lepszą obiecał.

Janek rozdał chleb i kiełbasę, a potem razem z Grigorijem i Tomaszem ułożyli się ciasno na metalowej podłodze ciągnika. Gustlik patrzył z boku, czy pod osłoną błotników są niewidoczni, szturchnął czyjąś wystającą nogę, a potem siadł za kierownicą, dodał gazu i ostro ruszył.

— Nie szarp — pouczył go spod siedzenia Grześ. — Spokojniej sprzęgło.

Mając usta wypchane jedzeniem Jeleń nie mógł odpowiedzieć, więc tylko sięgnął ręką i uspokajająco poklepał mechanika.

Dalej wydarzenia potoczyły się szybko — żuli jeszcze ostatnie kęsy, gdy traktor dowiózł ich pod bramę w wysokim murze. Gustlik zahamował i nie gasząc motoru zszedł z ciągnika. Zerknął ku górze, sprawdzając raz jeszcze, czy wieżyczka pusta. Wziął termos i oparł go brzegiem na wąskiej półce.

Ostro, zdecydowanie stuknął kołatką raz, przerwał, a potem jeszcze trzy razy.

Czekał chwilę, miał ochotę powtórnie zastukać, ale opuścił rękę, bo właśnie zgrzytnęła zasuwka i otworzyła się od wewnątrz okiennica. Zamajaczył za nią jakiś mężczyzna w mundurze, wyciągnął ręce.

— Na, gib mir endlich — mruknął niechętnie.

Gustlik cofnął trochę termos, żeby trudniej było sięgnąć. Żołnierz, chcąc odebrać kolację, pochylił się, wsunął głowę w otwór. Jeleń lewą ręką przyciągnął go do siebie za ramię, a prawą zdzielił pięścią w kark, że tylko gruchnęło.

— Fertig — rzekł, usiłując wyciągnąć przez otwór nieprzytomnego.

Kos podskoczył z boku, żeby dopomóc.

— Nie przejdzie, pieron. Za gruby — szepnął Gustlik.

— To puść go — rozkazał Janek, opierając karabin o mur. — Ja spróbuję.

Pchnięty Niemiec wpadł do wewnątrz, a Kos złożywszy ręce nad głową wsunął się w otwór. Jeleń go chwycił za biodra, dźwignął i wpakował jak bochen do pieca.

Kos spadł na ręce, wywinął kozła i obrzuciwszy błyskawicznym spojrzeniem podwórze — zielony klomb z kwitnącymi różnobarwnie bratkami, dalej płaski bunkier, śluza, znowu mur — odebrał ogłuszonemu Niemcowi pistolet maszynowy. Skoczył do bramy, bezsilnie szarpnął ogromną kłódkę na grubych skoblach.

Szczęściem furtka obok była zamknięta tylko na zasuwy. Wystarczyło je odciągnąć, by uchyliła się cicho na dobrze wysmarowanych zawiasach. Do środka wpadli jeden za drugim: Gustlik w niemieckim mundurze, Saakaszwili z szablą w ręku i Tomasz ze swą siekierą.

— Zostań tu — rozkazał Czereśniakowi Kos — i twoja głowa, żeby nie uciekł — pokazał ogłuszonego.

Wszystko to stało się tuż przy bramie, koło budki wartowniczej, w głębokim cieniu i przy akompaniamencie terkocącego na małych obrotach silnika. Mimo to usłyszeli skrzypnięcie w górze — na wieżyczkę do karabinu maszynowego ktoś wszedł. Żeby zobaczyć, co się dzieje prawie dosłownie pod jego stopami, wychylił się przez balustradę. Osłaniając oczy od blasku zachodzącego słońca, pytał z góry:

118
{"b":"759768","o":1}