Cofnął rękę. Melodia zgasła.
Wyciągnął ramię z powrotem, zacisnął palce na rękojeści. Z oddali nadbiegły znajome tony pieśni, osłabły, wróciły mocniej. Przymknąwszy oczy, by światło sączyło się tęczowym łukiem pod powieki, nasłuchiwał.
Słów jeszcze nie pojmował. To mógł być zarówno Amiran Daresdżanidze skrzykujący pancerną drużynę, jak Grigorij Saakadze zwołujący powstańców przeciw safawidzkim najeźdźcom, wiedział jednak, że i jego wołają. Głosy odbite od gór niosły się nad zaroślami cierpkiego kizyłu, nad fioletowymi łąkami pachnącej trawy rehandi, przebiegały winnice. Coraz mocniej towarzyszył pieśni rytm, coraz bujniej i groźniej unosił ją ku górze i nagle Saakaszwili zrozumiał, że to dedamitca — matka ziemia powtarza kroki idących do boju Gruzinów. Zrozumiał, wziął powietrze głęboko w piersi i niespodzianie dla siebie, dla załogi, dla strzegącego Niemca zaśpiewał pełnym czystym głosem:
— Kartwelo theli hmals ikar...
Wartownik, nie bardzo wiedząc, co ma robić, uniósł trochę wyżej automat, ale od strony dział akurat strzeliły w górę dwie rakiety, błysnęły na pociemniałym niebie. Zrezygnował z krzyku i zarzuciwszy pistolet maszynowy na plecy, mruknął:
— Na, vorwärts, du Todsinger...
Ustąpiwszy czołgowi z drogi, podszedł spokojnie w kierunku stojącej w wykopie ciężarówki, do reszty swoich kolegów.
Świsnęło sprężone powietrze, ruszyło koło zamachowe, nabierając pędu, i równocześnie donośniej zabrzmiały w uszach Gruzina głosy splatające się w jego pieśń. Zapalony silnik głębokim basem wzmocnił melodię, przeskoczył na wyższe obroty i dźwignął czołg z miejsca.
— Widzisz te krzaki? — pokazał Kos mechanikowi.
Sierżant Grigorij Saakaszwili skinął głową, nie przestając śpiewać.
Ściągnąwszy lekko prawy drążek, coraz mocniej wciskał gaz.
Błysnęły dwa pierwsze strzały — jeden pocisk wyszczerbił betonową osłonę, drugi musnął wieżę i zachichotał wysokim rykoszetem.
Czołg, zataczając łagodny łuk, nabierał pędu. Piechurzy na ciężarówce pokrzykiwali, ale szofer nie odważył się wyjechać zza zasłony na ostrzeliwane pole. Jeszcze sekunda i „Rudy”, wykonawszy półkrąg, gnał pełnym gazem na samochód.
Paru podrzuciło pistolety maszynowe do strzału, lecz nim dali pierwsze serie, właz mechanika opadł niczym przyłbica. Niemcy skoczyli na boki. Nie wszystkim udało się umknąć, bo czołg uderzył jak taranem, zdruzgotał silnik, zmiął blaszaną kabinę jak starą gazetę i rozbił w drzazgi drewniane pudło.
W obiektywach lornet stojących w bunkrze obserwacyjnym wszystko to widać było jak na dłoni. Kłąb jasnego kurzu wzbił się nad wrakiem samochodu, rozmazywał brodzącą w wysokich trawach sylwetkę czołgu.
Obok we wszystkie strony biegały malutkie figurki piechurów.
— Verdammt noch mal! — zaklął brigadeführer i wybiegł z bunkra.
Słychać było, jak krzyczy na artylerzystów i beszta ich ostatnimi słowy, że nie prowadzą ognia.
— Unsere Leute... — usiłował tłumaczyć kulawy oficer ogniowy, wskazując na piechurów.
— Feuer! — rozkazał esesman.
Kapitan z Abwehry przez cały czas nie odrywał oczu od lornetki.
Widział, jak czołg, korzystając z zamieszania, skończył zataczać krąg, rozpędził się do najwyższego biegu i już dopadał grzędy kwitnących tarnin, które zarastały pobocze drogi wiodącej wykopem pod las.
Wieża ukazywała się teraz i nikła w nierównym rytmie. Raz po raz biły działa. Kanonierzy chwycili rytm, celowniczowie wprowadzili poprawki. Na pancerzu zapłonęły pierwsze błyski trafień.
Esesman wrócił zdyszany, pochylił się nad lornetą.
— Mają ich — rzekł do niego kapitan, uśmiechnął się lekko, a potem uniósł ku górze kciuk.
Nikt z załogi nie widział owego kciuka uniesionego na szczęście. Tomasz i Gustlik przywarowali na dnie czołgu jęczącego pod ciosami pocisków. Kos podpełznął do swego starego miejsca i zerknął przez celownik wymontowanego kaemu. Szeroka gruntowa droga poligonu wznosiła się na szczyt łagodnego pagórka.
— Blisko! — krzyknął Janek zobaczywszy na wprost drzewa.
Mechanik z dłońmi zaciśniętymi na drążkach, z czołem przywartym do osłony peryskopu, już nie śpiewał. Na słowa Kosa odpowiedział przeczącym ruchem głowy i rzucił przez zaciśnięte zęby:
— Nie. Teraz oni zatańczą.
Dwa pociski gwizdnęły wysoko górą i ogień nagle ustał. Janek skoczył do wieży, dopadł peryskopu i natychmiast zrozumiał.
Niemieccy kanonierzy przy działach musieli skręcać lufy coraz bardziej w lewo, by ścigać pociskami pędzący czołg. Wreszcie prawa armata nie mogła już prowadzić ognia i oficer wydał komendę zmiany kierunku.
Amunicyjni sprawnie wyszarpnęli lemiesze, poczęli narzucać ogony łoża.
Drugi działon przetaczał armatę na nową pozycję.
W tym samym czasie zwolnił, zakołysał się, na chwilę stanął dęba wyłażąc z wykopu. Głuchym echem jęknął, opadając, i ruszył na wroga.
Kanonierzy jeszcze wbijali lemiesze, kulawy wydawał rozkazy, wręczyciele dobywali pociski ze skrzynek, ale nie dane im było wystrzelić.
W ryku gnających cwałem czterystu pięćdziesięciu koni, w chrzęście pokaleczonego pancerza Saakaszwili na „Rudym” zwalił się na półbaterię, stratował oba działa. Tych, którzy nie zdążyli odskoczyć, wprasował w ziemię gąsienicami. Nie zatrzymując się ani na sekundę pognał dalej.
Ze schronu wyszedł kapitan Braun z pistoletem w garści, z uśmiechem patrzył na malejącą, przesłanianą już drzewami sylwetkę czołgu. Pod ścianą bunkra siedział oficer ogniowy, odpinał pękniętą protezę i mruczał pod nosem starą frontową piosenkę o poległym koledze, który był lepszy od innych.
Ich hat’ einen Kamaraden
einen besser finds du nicht...
— Wert! — wołał brigadeführer do swego niezawodnego adiutanta. — Zawiadomcie sąsiednie jednostki i stanowiska dział przeciwlotniczych o tym wściekłym pudle. Niech mierzą spokojnie. Nie ma w nim ani jednego pocisku.
Podczas gdy dzwoniły telefony i radiostacje przekazywały alarmujący meldunek, w środek pełznącej przez las kolumny amunicyjnych ciężarówek wjechał z bocznej drogi czołg podobny do widma — na wieży miał zadry i dziury, poszarpane błotniki sterczały na boki, na przednim pancerzu chwiało się jakieś pogięte żelastwo.
Nim kierowcy zdążyli rozpoznać orła na pancerzu, strącił jedną z ciężarówek do rowu, wziął rozpęd i uderzywszy w tył następnej, zwalił ją z nasypu. Benzyna z rozbitego gaźnika spłynęła na kolektor, buchnęły płomienie, zaczęły eksplodować pociski.
Ciężarówki na przedzie dodały gazu, u wjazdu na most rozjechały posterunek służby ruchu. Żandarm strzelił na postrach, lecz szoferzy już pakowali samochody na przęsła i utknęli, napotkawszy jadące z przeciwnej strony działa.
W gęstniejący korek uderzył oszalały, rozpędzony „Rudy”. Trzasnęły bariery, runęły w wodę miażdżone wozy.
Dostrzeżono czołg i ze stanowisk przeciwlotniczych, na niedalekim wzgórzu błysnął wystrzał, na moście rozerwał się pierwszy pocisk. Dowódca baterii spokojnie obserwował przez lornetkę zator, widział ciemny kształt wypełzający spośród wraków. Sześć potężnych luf kalibru 88 mm sunęło z wolna, trzymając go na muszce. Droga za mostem wchodziła w wykop, nasypy osłoniły już boki T-34, a więc oficer, nie czekając dłużej podał komendę:
— Feuer!
Granaty trafiły w cel. Ich potężny cios zerwał wieżę, wyrzucił ją na nasyp do góry dnem. Podobna do pustej skorupy orzecha dymiła lekko. Oficer uśmiechnął się i schował lornetkę do futerału.
Podwozie „Rudego” przebierając z wolna gąsienicami, ześliznęło się z szosy po stromym zboczu nasypu. Przelazło płytki strumyk w dolinie, wspięło się na krzaczaste, łagodne przeciwzbocze. Był w tym ruchu bezwład przeciętej na pół dżdżownicy.
Metalowe prostokątne pudło z czarnym kręgiem po zerwanej wieży wypełzło na zorane pole, zaczepiło o zeszłoroczną stertę i zwaliło ją na siebie.