Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Nie. Czy ja Marusię w czołgu wożę?

Powtórnie skulił się Gustlik pod armatą, prześliznął do przodu, przyklęknął i oświadczył:

— Dowódca kazał powiedzieć, że panna Honoratka jest moja narzeczona.

Dziewczyna podniosła głowę z psiej poduszki, przełknęła łzę przygotowaną na inną okazję. Chwyciła Jelenia za czuprynę, przyciągnęła i pocałowała w oba policzki.

— Prawda? — spytała i od uśmiechu pojaśniał czołgowy półmrok.

— Obych tak końca wojny nie doczekał.

— Ale... — poczuwszy się znacznie pewniej, postanowiła grymasić: — Ale zaręczyn nie było, pierścienia od pana Gustlika nie dostałam.

— Kaj jo tu pierścień najdę... — zaczął Jeleń.

Saakaszwili, puściwszy na chwilę drążki sterowe, szturchnął przyjaciela pięścią w bok i pogmerawszy w skrzynce za siedzeniem, wsunął mu w rękę nakrętkę.

— Chyba że taki... — zorientował się Gustlik. — Czołgowy.

— A taki ważny?

— Mocniej trzyma niż złoty — wtrącił Saakaszwili szczerząc swe białe zęby.

Chwilę przyglądał się wypiękniałej nagle dziewczynie, a spojrzawszy z powrotem we właz, zahamował gwałtownie.

— Co robisz? — warknął Gustlik. — Ludzi, nie kartofle wieziesz.

— Kakowo czorta?! — wrzeszczał Gruzin wychylając się do pasa z włazu.

— Szorta? — wesoło pytał chudy, wysoki, ubrany w beret mężczyzna, który wybiegłszy na środek szosy zatrzymał czołg. — Les Russes? — pochylony w bok spojrzał na wieżę i zobaczywszy orła zagadnął: — Polonais... Vive la Pologne! Vive la liberté!

Motocykl Łażewskiego, który poprzedzał czołg jako rozpoznanie, zawrócił teraz i gnał z powrotem.

Wichura zeskoczył z pancerza, nieufnie obchodził nieznajomego dokoła.

— Czego ty chcesz, la France? Pourquoi tu stoisz?

Francuz go objął i nacisnął dłonią brzuch kaprala.

— Niks?

— Niks nie dostaniesz — odrzekł Franek, sądząc, że tamten chciałby coś do zjedzenia.

— Vin — Francuz pokazał gestem opróżnianie szklanki. — Bien?

— Bien, ale nie ma. Niks vin.

— Le vin, le cochon — pragnąc się porozumieć zaczął chrząkać i udawać prosiaka. — Venez Polonais — ciągnął Wichurę za rękaw.

Załoga wyglądała z czołgu, motocykliści stanęli w swych kołyskach.

Gapili się wszyscy, jak tamci dwaj przeskoczywszy rów pobiegli między krzaki i przystanęli na krawędzi leśnego jaru, nad którym unosił się dymek i drgało rozgrzane powietrze.

— Panowie! — zawołał Wichura w stronę czołgu. — On nie prosi, ale zaprasza. Tu jego kumple pichcą wyżerkę na sto dwa, dla kompanii starczy.

Kos zeskoczył z wozu, podszedł do Łażewskiego.

— Jak myślisz? Wszystko jedno, gdzieś trzeba stanąć na obiad.

— Dobra. Tu gotowe, mniej czasu zejdzie. Jedzcie, a ja ze swoimi wrócę za dwa kwadranse.

— Dokąd? Głodny będziesz...

— Zostawicie nam.

Podchorąży rozkazał jednemu erkaemiście, by wyszedł z kosza i objął wartę przy wozie. Skinąwszy na resztę, dodał gazu i schylony nad kierownicą pognał z powrotem drogą, którą przyjechali, a dwa inne motory za nim.

Czołgiści ku ogromnej radości Francuzów zeszli na dno jaru pełnego zieleni i słońca, zapachów' leśnych i kuchennych. Posiłek zapowiadał się rzeczywiście wspaniale, lecz Kos natychmiast spostrzegł, że jeśli na czasie nie straci, to nie zarobi na pewno. Wkrótce potem zaczął żałować, że się zgodził.

Odwrotu jednak nie było — Francuzi obraziliby się śmiertelnie, a i bez Łażewskiego wszystko jedno odjechać nie mogli.

Nie minął kwadrans, jak obiad przekształcił się w ucztę.

— A bas la guerre! Vive la paix! — wznosił toasty chudy Francuz, tocząc jednocześnie ze sporej beczułki wino do szklanek.

— A bas! Vive! — wtórowali dwaj jego koledzy, kudłaty i łysy, lecz obaj raczej nikczemnego wzrostu.

Po nawietrznej stronie dogasającego ogniska, nad którym na rożnie wędziły się w dymie resztki sporego prosiaka, siedziała załoga „Rudego”. Na skrzynkach po pociskach (moździerz tu pewno stał niedaleko i wszędzie ich było pełno) leżały pajdy chleba, plastry mięsa i poobgryzane kości. Szarik miał swoją własną skrzynkę, przy której ucztował druzgocąc gnaty w potężnych szczękach.

Francuzi pili raz po raz, a nasi tylko podnosili szklanki z winem, zerkając na Kosa, który pociągał niedużymi łykami i odstawiał.

— Za mir! — tłumaczył Saakaszwili ze zwichrzoną czupryną i błyszczącymi oczyma. — Piją precz z wojną i niech żyje pokój. Ja już nie mogę udawać, muszę wypić — pokręcił głową i wychylił do dna.

— Jak pragnę szczęścia, co oni sobie o Polakach pomyślą — westchnął Wichura, lecz brakło mu odwagi nie tylko, żeby wypić, ale nawet spojrzeć na Kosa.

Gustlik najpierw odpijał po trochu, potem zdecydowawszy naśladować Gruzina wziął rozpęd, ale Honorata, siedząca obok, przytrzymała go za rękę.

— Rano to panna Honorata sama dolewała — poskarżył się smutno.

— Dowódca nie kazał.

— Dowódca terozki zakazuje, a nie pamięta, jak sam pół faski wypił, a drugie pół wyloł.

— Pamiętam — powiedział Janek. — Pamiętam i zabraniam.

— Ja też ci, Gustliku, zabraniam. Teraz inne prawa niż rano — błysnęła włożoną na palec nakrętką. — Czołgowy mocniejszy niż złoty.

— Quatre vingt chasseurs, quatre vingt chasseurs... — Francuzi, kołysząc się na boki, śpiewali wesołą piosenkę o osiemdziesięciu strzelcach i ich miłosnych przygodach.

— Gdzieże ty maja Suliko — wtórował im wstawiony Gruzin.

Łysy podniósł się, przewędrował do ogrodniczego wózka, na którym wszyscy trzej wieźli swój dobytek. Gmerał w nim, przesuwał jakieś graty i wreszcie wydobył harmonię.

Tomaszowi roześmiały się oczy, a ręce same wyciągnęły po instrument.

Spotkał spojrzenie Kosa i zrozumiawszy, że nie wypada inaczej, udał, że mu chodziło o mięso.

Francuz, niezbyt pewnie stojący na nogach, zagrał wesołego paryskiego walczyka. Jego kudłaty kolega skłonił się przed Honoratą, zapraszając do tańca. Zaszurali nogami po trawie, zawirowali w lekkim obłoku kurzu z wysuszonych przeszłorocznych badyli.

Saakaszwili wyciągnął rękę ze szklanką w stronę beczułki, a kiedy mu ją wysoki napełnił, zaczął toast:

— Koledzy! Przebiegł nam drogę czarny kot. Kot mały, czołg duży i w ogóle: przesądy opium narodu. Wystarczy splunąć za siebie, wypić z przedstawicielami wyzwolonych narodów Europy i nic już się stać nie może, bo koniec wojny nastąpi, zanim do tego czortowego Berlina dojedziemy...

Czego złym okiem patrzysz, komandir? Czego brew marszczysz? — zwrócił się do pochmurnego Kosa. — Nie chcesz, mogę nie mówić.

Wypił duszkiem do dna, odstawił szklankę. Bił brawo Honoratce i kudłatemu, którzy skończyli tańczyć. Potem sam zrobił parę tanecznych ruchów, zanucił pierwsze takty, a grajek, chwyciwszy od razu, o co chodzi, zaczął Taniec z szablami.

Honorata patrzyła z uśmiechem na Gruzina, klaskała mu do taktu.

— Ładnie tańczy — rzekła do Gustlika.

— Najładniej panna Honorata.

— Ja bym jeszcze ładniej, ale warkocz mi się rozwiązał.

— Mom, mom! — zawołał uszczęśliwiony Jeleń i całą łapę wepchnął do kieszeni. — Panna Honoratka zgubiła w generalskim aucie, a jo żech znalozł i na sercu schowołem.

Wygarnął wszystko z kieszeni do dna: dwa naboje pistoletowe, kawałek kabla, sznurek i, o zgrozo, aż trzy wstążki, z których dwie były niebieskie, a jedna tylko czerwona.

Parę trudnych sekund trwało zdumione milczenie, a potem dziewczyna zaczęła mówić cichutko:

— Pan Gustlik... Pan Gustlik każdej tak samo... — nie mogła skończyć, bo płacz w niej wezbrał i zakrywszy twarz fartuszkiem, pobiegła zboczem pod górę, gdzie stał „Rudy”.

W ślad za nią rzucił się Szarik, myśląc, że to zabawa. Oboje jednocześnie dopadli wozu i przez właz mechanika znikli pod pancerzem.

Zawarczały silniki, pojawiły się na krawędzi motocykle. K03 szybko wstał i do połowy zbocza wyszedł Łażewskiemu na spotkanie.

— Zjedzcie.

— W drodze moi zjedzą, będą się zmieniali. Mam komplet ludzi.

— Skąd wziąłeś?

163
{"b":"759768","o":1}