Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Benzynę czujesz? Zaraz zapalą. Trzeba wiać.

— Którędy? Spadochron masz?

— Jest droga. Chodź!

Przeprowadził Kosa na drugą stronę dachu i pokazał pionową drabinę na ślepej ścianie.

— Przeciwpożarowa! — zawołał, bo nie dalej niż pół kilometra na wschód nurkujące bombowce zwalały ładunek i huk był okropny. — Wypatrzyłem jeszcze ze stanowisk wyjściowych. Wiedziałem, że może się przydać...

Pierwszego wyprawili starego Szawełłę, który się tylko przeżegnał i stwierdziwszy, że pierwszy raz w życiu widzi drabinę, „coby dziesięć stodół, jedna na drugą postawiwszy, można było po niej na nie wyleźć” polazł zręcznie jak kot.

Pierwsze płomienie wyskoczyły spoza rynny, kiedy za stryjem ruszył Józek. Za nim poszli podchorąży Staśko i Wichura.

— Zdążymy, nim podgrzeje — ucieszył się Łażewski i wtenczas właśnie zaczęły się kłopoty, bo chorąży stawił energiczny opór.

— O nie. Za żadne skarby! — Zubryk jak rak pełznął wstecz od prowadzącej w przepaść drabiny. — Na pierwszym piętrze do okna nie podchodzę...

Nie dokończywszy zdania rozpłaszczył się i zemdlał.

— Nie udźwigniesz. Na skwarkę trzeba będzie zostawić — mruknął wściekły Łażewski do Kosa.

Leżeli obaj przy zemdlonym na krawędzi dachu, a za nimi coraz ostrzej rozpalał się pożar. Płomienie objęły właz, strzelały wysoko w górę — klatka schodowa pracowała niby potężny komin.

W dole na szczeblach drabiny ciemniały schodzące coraz niżej postacie.

Na przeciwległym dachu błysnął pojedynczy strzał snajpera, po sekundzie dobiegł huk, a z dołu krzyk trafionego. Ktoś spadł z najniższych szczebli na rumowisko.

— Psiakrew! Obudził się gołębiarz i pozdejmuje nas ze ściany.

Kos, zobaczywszy błysk, natychmiast się złożył i zastygł nieruchomo z kolbą u policzka. Powoli ściągając spust wystrzelił spokojnie i odpowiedział Łażewskiemu:

— Ten już nie pozdejmuje.

Zza komina wychylił się trafiony, zawzięcie walczył z ciężarem własnego ciała. Wreszcie załamał się w pasie. Zjechał po dachu i spadł w paropiętrową przepaść.

Strzał obudził Zubryka z omdlenia.

— Ranny czeka — krzyknął Kos.

— Po prawdzie, to ja się strzałów boję — tłumaczył tamten półprzytomnie i dopiero po chwili pojął, co do niego mówiono: — Gdzie?

— Na dole.

— Dwadzieścia lat pracy — mruczał felczer i pokonując lęk zaczął pełznąć po gorącej już blasze — ale nigdy dotąd...

— Nogami w dół — przytrzymał go Łażewski.

— Dobrze — płaczliwie zgodził się Zubryk. — To też muszę nosić ze sobą? — spytał Kosa, wysuwając w jego stronę rękę z automatem.

— Nie, ja wezmę.

— Żeby tego Hitlera skurczybyka cholera najjaśniejsza wzięła... — nie przestając kląć chorąży zniknął za krawędzią ślepej ściany.

Pękła przepalona krokiew, szerzej buchnął płomień, sypnęło iskrami.

Podtoczyła się głownia, przepaliła mundur na rękawie. Kos syknął, odrzucił ją, trzepnął palcami po tlącej się bawełnie.

— Pora — powiedział do Łażewskiego.

— Sam spieprzaj — rzekł Magneto. — Ja ostatni. Mam trening z powstania.

Leżąc tuż obok krawędzi dachu, zwróceni do siebie główkami, przez sekundę patrzyli w oczy jeden drugiemu.

— Dowodzę — stwierdził Kos. — Idź.

Magneto wykonał rozkaz. Janek chwilę jeszcze musiał zostać na dachu, by dać Łażewskiemu czas na przejście choć paru metrów w dół — i to były chyba najtrudniejsze sekundy. Celowo powoli zakładał na plecy automat wzięty od Zubryka.

Próbował zagwizdać parę taktów piosenki o studziankowskiej bitwie.

Znowu załamała się krokiew, wyżej skoczyły płomienie. Na strychu eksplodował niewypał i wybuch cisnął w powietrze zmięte arkusze rozpalonej blachy, które zatoczywszy łuk zgrzytnęły po szczytowej ścianie.

Ten niespodziany dźwięk i łoskot do reszty przestraszył Zubryka.

Chorąży potknął się, zaplątał w metalowych szczeblach, puścił uchwyty z rąk.

Spadł, ale szczęściem z paru ostatnich i prosto w ramiona Wichury.

— Tutaj, panie doktorze! — wołał stary Szawełło kończąc opatrywać nogę podchorążego Staśki. — Złamana.

— Noga to nic — szepnął ranny do pochylonego nad nim Zubryka —i ale tu coraz bardziej boli — przycisnął dłonie do brzucha, a między palcami spływała krew prawie czarna w tym dziwnym świetle.

Felczer natychmiast wziął się do opatrunku, ręce miał szybkie i zwinne.

Pomagał mu Szawełło, dźwigając Staśkę, gdy trzeba. Ranny zaciskał zęby, oczy zachodziły mu bielmem bólu. Jak przez watę słyszał głos Zubryka:

— Wiem, że boli. Trochę musi. Ciesz się, bracie, że jesteś mężczyzną, bo jakby tak na ten przykład bliźniaki...

— Poetę, cholera, rąbnęli — mruknął Wichura do zeskakującego z drabinki Łażewskiego.

Podchorąży jednak nie podbiegł do rannego, lecz rozejrzał się uważnie dokoła — byli w ruinach między dwiema ślepymi ścianami domów zajętych przez wroga,. Póki nie ruszą stąd, nic im nie grozi. Chyba żeby Niemcy wybili strzelnicę.

Kos, zniecierpliwiony długim złażeniem, obrócił się na metalowym stopniu i skoczył z półpiętra w dół, przypadł obok Magneta.

— Zostać tu długo nie można, a przez ulicę dobrze będzie, jak co drugi żywy przeskoczy — rzekł podchorąży.

Nie odpowiadając, Kos odpełznął na bok i pochylił się nad rannym.

Opatrunek był skończony, bielały bandaże, połyskiwało czoło i policzki Staśki mokre od potu i łez. Janek otarł mu twarz tym, co znalazł pod ręką — garścią pakuł dobytych z kieszeni.

— Praktyki już nie nabiorę — mówił tamten zmęczonym głosem do Szawełły, a potem obrócił głowę w stronę Wichury — i słów do końca nie poprawię. Nie są złe — uśmiechnął się lekko i cicho zanucił: — W ciemności błysnął krwawy ząb, tygrysa bierz na cel i rąb...

— Trzeba by... — zaczął Janek.

— Nosze gotowe — przerwał mu Szawełło.

— Kos — oprzytomniał Staśko i z wolna, ale wyraźnie powiedział: — Trzymaj, to się przyda — podał mu niewielką książeczkę. — Podwędziłem w tym domu z biblioteki.

Janek bez słowa wetknął tomik za pazuchę, położył rękę na gorącym czole Staśki.

— Dźwignijcie go bliżej ulicy.

— Zostanę. Nie warto. Mniej będzie bolało.

— Nie mądrz się — uciął szorstko.

Przebiegł na skraj ruin, wpatrywał się chwilę w stanowiska wyjściowe do ataku i podniósł do strzału automat Zubryka.

Obok pancerza „Rudego” Gustlik stał na baczność przed pułkownikiem. Nieco w tyle, obok przedniego włazu, Saakaszwili, Czereśniak i Marusia z psem.

— Melduję, obywatelu pułkowniku, że zadanie było wykonane, dom zdobyty. Ino że potem od dołu z piwnic wyleźli Niemcy i naszych do wierchu przegnali.

Pułkownik podniósł głowę, patrzył na objęte płomieniem górne piętra i dach budynku.

— Dam wam dwu ludzi do załogi.

— Nie trza.

— W cuda wierzycie?

— Nie. W kamratów.

— Dam na tymczasem.

— Nie trza. Załoga pełna.

— Z psem?

— Też żołnierz... Atestat na jadło mo...

Jeleń urwał i ręką dał znak pułkownikowi, by nic nie mówił, bo z przeciwnej strony ulicy, z ruin, zaczął postukiwać w dziwnym rytmie pistolet maszynowy: ta-ta-ta, ta-ta... Gustlik odczytywał z coraz szerszym uśmiechem na twarzy: kreska-kropka-kreska, potem trzy kreski, trzy kropki.

— Kos — radosnym szeptem powiedział do załogi.

— Co takiego? — spytał pułkownik.

— Komandir nasz wraca — wyrwał się z szeregu Saakaszwili.

— Dowódca — tłumaczył Jeleń — pomocy chce. Do wozu! — rozkazał.

Zapomniawszy o dowódcy pułku, wskoczył na pancerz, na wieżę, wspiął się na palce i zawołał niczym przez megafon:

— Piechota... na moją komendę, ognia!

Ślązak zniknął pod pancerzem, zagrzmiała czołgowa armata. Niczym płomień po loncie przeleciała kanonada wzdłuż całego odcinka. Kropiły seriami pistolety maszynowe i kaemy. Westchnął rozbudzony moździerz i wyrzucił wysoko minę. Huknęła stojąca po sąsiedzku polówka.

W szarówce wstającego dnia wymknęła się z ruin maleńka grupka z noszami, pokłusowała przez ulicę. Nim przeciwnik się opamiętał i zrozumiał, o co chodzi, żołnierze wpadli do bramy.

181
{"b":"759768","o":1}