Czołgom coraz gęściej odpowiadały nasze polówki, ale nawet bezpośrednimi trafieniami nie mogły ugryźć grubego czołowego pancerza na wieżach.
Pułkownik zagryzał wargi, milczał.
— Tak. Rozumiem... — krzyczał w słuchawkę szef sztabu i wyjaśniał dowódcy: — Rosomak zdobył jeden dom, ale na całej długości został zatrzymany... Tak, słyszę... — krzyczał znowu i meldował: — Na lewym skrzydle, nad samą Szprewą, kontratakują.
— Każ im się cofnąć na pozycje wyjściowe. Połóż ogień zaporowy z moździerzy. Cholerni fryce, przesiedzieli przygotowanie artyleryjskie w piwnicach i teraz wyleźli. A co z tym żółtym domem?
— Znowu w niemieckich rękach — odrzekł major spoglądając przez lornetkę. — Nie utrzymali czołgiści.
Meldunek majora był bliski prawdy, choć niezupełnie ścisły. Przeciwnik gwałtownym kontratakiem opanował parter, lecz piętra były jeszcze nasze. Podczas gdy grupy szturmowe Kosa i Łażewskiego parły schodami w górę, o kilkadziesiąt metrów od żółtego domu, z podziemi stacji, po szerokich schodach przeznaczonych dla podróżnych wybiegały szturmowe plutony SS.
Jedna z tych ciemnych kolumienek, omijając martwymi polami kierunki przestrzeliwane, wpadła w szeroką bramę, w której dogasał jeszcze pożar.
— Treppe hinauf! — dał rozkaz oficer.
W mroku klatki schodowej zawrzała znowu walka. Z dołu szły coraz gęstsze serie, z góry padały granaty. Nasi zmienili front i poczęli bronić drugiego piętra.
Niespodzianie strzelanina umilkła. Na zewnątrz gęstniał łoskot wystrzałów i eksplozji, a w żółtym domu zapadła taka cisza, że słychać było kroki i skrzypienie podłogi. W prostokąt światła padającego przez okno wszedł tyłem Zubryk, siadł, oparł głowę o półki z książkami.
— Panie Staśko — poprosił podchorążego — jakby trzeba było iść dalej, to zrób mi pan przysługę...
Głowa felczera uniosła się i stuknęła głucho o fornir, nim zdążył dokończyć zdania.
— Naturalnie — odrzekł grzecznie sierżant.
Przerzucił pistolet do lewej ręki, machinalnie wyjął parę tomów, oglądał okładki. Malutką książeczkę pełną rysunków i planów schował do kieszeni i spostrzegłszy Kosa, cofnął się, jak złapany na gorącym uczynku.
Janek podszedł do okna, ostrożnie wyjrzał i rozkazał Szarikowi:
— Skacz.
Pies węszył chwilę nad parapetem i nie usłuchał, bojąc się wysokości.
— Do czołgu! Paszoł, ty dzwońcu! — stanowczym, groźnym głosem powtórzył Janek i pchnął go lekko.
Wilczur się zdecydował, dał susa przez okno, wylądował na daszku nad klatką schodową. Stamtąd skoczył na ulicę i znikł w mroku poprzecinanym na krzyż seriami smugowych pocisków.
Niemcy wewnątrz domu skończyli widać przygotowania do ataku, bo kropnęli naraz ze wszystkich luf.
— Janek! — zawołał Wichura.
— Jestem — odpowiedział Kos strzelając z podrzutu do biegnącego w górę esesmana.
Kilka minut bronili drugiego piętra, lecz przeciwnikowi wciąż sił przybywało, a nasza piechota, choć odgrodzona tylko szerokością ulicy, w niczym pomóc nie mogła. Esesmani rozwalili pancerfaustami strop, wspięli się po ustawionych w piramidę stołach i szafkach, atakiem z flanki zmusili czołgistów do opuszczenia pozycji przy klatce schodowej.
Walka trwała nieprzerwanie. Jeśli na parę sekund milkły pistolety maszynowe, to tylko po to, by załomotać ze zdwojoną energią. Coraz krótszymi, bardziej oszczędnymi seriami strzelali Polacy, coraz dłuższymi Niemcy.
Niewielka grupa naszych cofała się skokami wciąż wyżej. Wreszcie, rzuciwszy granaty, by choć przez chwilę powstrzymać ścigających, wydostali się na strych. Ciasnym włazem wypełzali jeden po drugim na płaski dach, oświetlony przedrannym brzaskiem. Siedmiu ich było — chorąży Zubryk, Wichura, obaj Szawełłowie, Staśko, Kos i Łażewski.
— Dom się skończył — stwierdził Janek.
— Trzeba było w czołgu zostać, choć duszno — Wichura nasadą dłoni klepnął w czoło.
Od dołu szły w stronę włazu gęste serie, kule rwały drzazgi z desek obramowania. Felczer szeroko otwartymi oczami patrzył na właz i powolutku, łagodnie zemdlał, rozciągając się płasko na porudziałej blasze.
— Ot i przykro, że się granaty skończyły — kręcił głową Konstanty. — Mówiłem, Józku, bierz więcej.
— Siedem miałem — tłumaczył bratanek.
— Młody jak to młody, weźmie i porozrzuca — sierżant, dogadując, posuwał się coraz bliżej włazu i wykorzystawszy sekundę pauzy, oddał w dół długą serię z automatu.
— Panowie, żyjemy! — zawołał Łażewski wybiegając zza komina z pęczkami zdobycznych granatów w ręku.
Trzymał je za trzonki niczym tłuczki kartoflane i pospiesznie tłumaczył:
— Mieli tu, dranie, stanowisko grenadierskie.
Niedbałymi ruchami ciskał jeden po drugim w ciemny właz. Zagrzmiały wybuchy powtórzone echem betonowej studni schodów. Buchnął z dołu wrzask i jęki, a przez właz zafurkotało parę odłamków.
— Uwaga na oczy — wesoło uprzedził podchorąży, ruszając po następną porcję.
— Nie siedź, Józku, jak starsi noszą — zwrócił uwagę Szawełło.
— Magneto! — zawołał Janek, który z krawędzi dachu spoglądał w dół.
Podchorąży położył się obok i chwilę obaj obserwowali w milczeniu: podziemne pomieszczenia stacji wyrzucały coraz to nowe plutony odwodowe.
Widać stąd było wkopane w ziemię tygrysy, gęstą sieć rowów łączących i zasieki broniące piechocie dostępu.
— Jasne — powiedział Łażewski i przytrzymał za rękę Kosa, który podciągał snajperkę do przodu. — Daj spokój.
— Nieprędko nas wezmą.
— Prędko, bo brać nie będą. Podpalą od strychu. W Warszawie się nauczyli, jak takie fortece zdobywać.
Na początku ataku Ogoniok razem ze wszystkimi prowadziła ogień z pistoletu maszynowego. Pilnie wypatrywała blasków faszystowskich kaemów czy automatów i biła w nie krótkimi, mierzonymi seriami. Miała świadomość, że w ten sposób najlepiej pomaga Jankowi. Potem cele znikły, przybiegło paru rannych, którym nałożyła opatrunki, i od nich się dowiedziała o niepowodzeniu natarcia.
— Twardy orzech, panienko — tłumaczył wąsaty wiarus z medalem za Lenino na piersi. — Tu by trzeba zębów grubszego kalibru.
Z niepokojem patrzyła na żółty dom, do którego weszli znowu hitlerowcy. Załamała się, kiedy pies sam wrócił. Siadła w załomie muru obok czołgu, automat położyła na kolanach i zamiast pilnować „Rudego” płakała, obejmując lewym ramieniem łeb Szarika. Pies skomlał, usiłował pocieszyć, a nie potrafiąc wytłumaczyć sytuacji, lizał jej dłonie szorstkim różowym jęzorem.
„Rudy” raz po raz dawał ognia z armaty. Przez uchylony właz Czereśniak wyrzucił dymiące jeszcze łuski, spostrzegł dziewczynę.
— Czego płakać?
— Szarik wrócił, oni zostali.
— Ogoniok, ustań buczeć! — krzyknął Gustlik. — Psa odesłali, bo do latania po schodach niezdatny. Pilnuj, coby nom nikt w robocie nie wadził.
Skryli się obaj w wieży, znowu huknęła armata i granat wstrzelony przez dziurę w murze eksplodował głucho we wnętrzu domu.
Na górnym piętrze pojaśniały nagle okna, blask nie przygasał, lecz mocy nabierał i wreszcie skoczył na mur wesołym jęzorem, liznął tynk podziobany kulami, sięgnął rynny i gzymsu.
— Gustlik! Gustlik! — wołała Marusia wysokim głosem.
— Jestem tu.
— Eto ot snariada?
— Nie, nie od pocisku. Niemiec sam zapalił.
— Poczemu? — pytała dziewczyna. — Bo nasi na dachu? Dlatego?
Gustlik nie odpowiedział, tylko hełmofon zsunął na czoło, by osłaniał od blasku, i mrużąc oczy wpatrywał się w coraz smuklejsze, coraz bardziej zajadłe płomienie.
Kiedy Łażewski powiedział, że esesmani szturmować nie będą, tylko podpalą od strychu, Kosowi zrobiło się chłodno. Może wiatr poranny przewiał po spoconych plecach, a może strach sięgnął łapą i chwycił niespodzianie. Chwilę leżał nie słysząc niczego i może nawet nie myśląc.
O czym zresztą miał myśleć w sytuacji bez wyjścia? Ocknął się niby ze snu, kiedy mu podchorąży rękę na ramieniu zacisnął.