— Panie Magneto — ściszając głos szepnął Zubryk, przysunąwszy się blisko do podchorążego.
— No?
— Ja, cholera ciężka, czasem mdleję ze strachu, więc jakby pan zauważył, to od razu trzask-prask — ruchami ręki pokazał, jak trzeba uderzyć. — Zrób mi pan tę przysługę.
— Dobra — Łażewski skinął poważnie głową, gdyż sam dobrze wiedział, że ciało nie zawsze chce być człowiekowi posłuszne, i dodał zmieniając temat: — A tamci się kąpią, jak na Wielkanoc.
Wybrał pod stopami poręczną grudkę betonu i szerokim zamachem cisnął w górę, skąd żółto prześwitywał spokojny blask.
W ocalałej od zniszczenia łazience paliła się świeca na półce przed lustrem, a obok niej, zamiast szklanek ze szczotkami do zębów, stały dwie pary butów z cholewami. Grigorij i Gustlik, siedząc na krawędzi wanny, moczyli nogi. Nie tracąc czasu Saakaszwili z głową pochyloną w stronę świecy studiował fotografie bliźniaczek.
— A jeśli zapomniały? — spytał tragicznym tonem.
— Przypomnisz — uspokoił go rzeczowo Gustlik, szorując pumeksem pięty, i z dużym uznaniem dodał: — Fajny kamień, ściera jak glaspapier.
— Z drugiej strony tak sobie myślę: prochu nie wąchały, w czołgu nie były, to czy będą dobre żony dla żołnierza?
— Żony? Dwie by ci się, poganinie, zdały?
— Nie, jedna, ale dobrze byłoby mieć wspólne przeżycia, tak jak na przykład z Lidką...
— A najbardziej — przypomniał Jeleń wycierając nogę wzorzystym ręcznikiem — jakeście się w wozowni dali związać kiejby prosięta.
— Rozwiązałem.
— Nie ty, ino pies — odpowiedział Gustlik wyłażąc z wanny.
Jakby na potwierdzenie dobiegły z dołu dwa szczeknięcia. Jeleń nastawił ucha. Przez hałasy berlińskiej nocy z trudem przebijała się energiczna wesoła melodia. Słów nie można było rozeznać, ale plutonowy umiał je już na pamięć.
— Tygrysa bierz na cel i rąb — śpiewali chórem Staśko i Czereśniak.
Wichura dyrygował czujnie i zaraz po „cel i rąb” dał znak Szarikowi, który zaszczekał pod akompaniament harmonii.
Hau, hau.
Tygrysa z działa rąb!
Hau, hau.
— Pies nam dobrze wychodzi — stwierdził Staśko — tylko czy na początku zwrotki nie za bardzo pretensjonalnie: krze — prze i te kule, co dzwonią jak szklanki.
— Szklanki dobre — upierał się Wichura — a tamto może i warto poprawić.
— Jak Berlin zdobędziemy, to siądziemy razem, żeby doszlifować... Dawaj, Tomek, jeszcze raz, na czysto.
Czereśniak wziął parę akordów i wszyscy zgodnie zaczęli:
Rosną na polach wybuchów krze,
kule dzwonią jak szklanki.
Pierwsza brygada lawiną prze
do szturmu na Studzianki.
Kruszy i łamie tygrysi ząb...
Hau, hau.
Tygrysa bierz na cel i rąb...
Hau, hau.
Tygrysa z działa rąb!
Ostatnie hauknięcia nie wyszły może najczyściej, bo z ruin rozległ się gwizd i Szarik uciekł chórzystom.
Gdy pies dopadł czołgu, stali już przy nim Kos i Łażewski z oficerem artylerzystą. Lekko kuśtykając podszedł sierżant Szawełło.
— Porucznik zawiadamia, że za chwilę zaczną — zwrócił się do Konstantego Janek. — Minutowa nawała ze wszystkich luf i naprzód, bo z pociskami krucho.
— Trzysta granatów — wyjaśnił porucznik i nieoficjalnym, koleżeńskim tonem spytał: — Weźmiecie stację?
— My mamy zadanie tylko ten dom — pokazał Łażewski.
— Historia ukaże — filozoficznie stwierdził Szawełło.
— No to na miejsca! — rozkazał Kos.
— My z Tomaszem ze trzy eleganckie dziury na parterze zrobimy — podżartowywał Gustlik wchodząc do czołgu. — Ino gibko skokejcie.
Franek Wichura, z wymontowanym z czołgu erkaemem, stanął obok Kosa.
— Piosenka pierwsza klasa. Nawet Szarika nauczyłem śpiewać.
— Ząb — głąb.
— Nie głąb, tylko rąb. Możesz się fachowca spytać — wskazał na Staśkę.
— Dobra, zupełnie dobra piosenka — przyświadczył podchorąży.
Kos machnął ręką, żeby się odczepili, i podszedł do artylerzysty.
— Obywatel porucznik zna wszystkich oficerów brygady? — spytał go z naciskiem.
— Co do jednego — uśmiechnął się tamten.
— Czy jest u was porucznik albo kapitan...
Za ich plecami jakby ktoś bardzo szybko począł ogromne butle odkorkowywać, stęknęła ziemia, zaszumiało w powietrzu i ostatnie słowa Kos wykrzyknął już przez ten szum i świst:
— ...był przedtem dowódcą czołgu, a z cywila synoptyk, talii, co przepowiada pogodę.
Granaty haubic stromymi łukami spadły o kilkanaście metrów od ich stanowisk, po drugiej stronie ulicy; wybuchy złączyły się w jeden ryk. Padli obaj, bo w powietrzu gęsto zafurkotały odłamki. Tuż obok, ukryta w ruinach, szczeknęła ostro polówka piechoty. Osłonięty gruzami „Rudy” rąbnął pierwszym pociskiem w ścianę przeciwległego domu.
— Nie! — krzyczał porucznik wprost do ucha Jankowi. — Takiego nie było i nie ma, na pewno nie ma.
Kos wstał, za nim Wichura, Staśko... Zaroiły się gruzy przygiętymi postaciami piechurów. Zeskoczyła tyraliera na szeroką ulicę, pobiegła chyłkiem prosto w płomienie, w dym, w piekło artyleryjskich wybuchów.
Działa umilkły gwałtownie. Z domu naprzeciw zaterkotały świetlne serie z trzech miejsc naraz, z różnych pięter. Kos ze snajperki zdjął strzelca z dachu. Wichura serią z diegtiarowa zmusił do milczenia drugie piętro.
Najszybszy w biegu Łażewski już zdążył przeskoczyć asfalt i przytulony do ściany tuż obok tryskającej lufy, wsunął odbezpieczony granat w piwniczną strzelnicę. Błysnęło stamtąd, cisnęło kurzem, jękiem i dymem.
— Huraaa!
Przez wyłomy, w ślad za pociskami „Rudego”, z krzykiem wpadli do wnętrza spieszeni zwiadowcy, a tuż za nimi reszta. Między murami płonęła sterta gratów zapalonych trotylem, oświetlała wysoką bramę.
— Ubezpieczaj od piwnic! — rozkazał Magneto jednemu ze swoich, a sam rzucił się schodami na górę.
Wyprzedził go niski bezszelestny cień. Szarik umknął z czołgu, by wziąć udział w walce. Kiedy podchorąży wybiegł na podest, z ciemności trysnęła seria, lecz natychmiast poszła w sufit i umilkła, przerwana krzykiem i wściekłym warczeniem wilczura.
Gdzieś wyżej zapaliła się druga. Magneto odskoczył we wnękę, a Wichura z dołu, z opartego o poręcz diegtiarowa posłał wiązkę kul w kierunku błysków.
Żaden rodzaj działań bojowych nie przynosi tylu niespodzianek, co nocna walka w mieście. Dane rozpoznania tracą wartość już po paru minutach — puste przed chwilą ruiny mogą zostać po cichu obsadzone przez poważne siły ukryte w piwnicach lub przerzucone z sąsiedniej ulicy, a cios artyleryjski trafia w pustkę przy przesunięciu linii frontu o jeden rząd domów. Sytuacje zmieniają się błyskawicznie i nacierający musi pilnie baczyć, by nie dać się zaskoczyć kontratakiem, by nie wpaść w okrążenie.
Żeby być bliżej swych grup szturmowych, dowódca pułku obserwował atak przez strzelnice w założonych workami oknach drugiego piętra. Tu podciągnięto linie telefoniczne, tu zgromadzono odwodową kompanię fizylierów.
Lornetka była niepotrzebna. Z odległości kilkunastu metrów pułkownik widział tyralierę dopadającą murów, widział, jak żołnierze usiłowali się wedrzeć przez wybite granatami otwory, jak z ciemności biły w nich serie.
Tych, którzy choć na sekundę opóźnili skok, przycisnął do ziemi krzyżowy ogień broni maszynowej. Z górnych pięter i z dachów zamienionych w fortece domów poleciały granaty. Po asfalcie pełzali ranni, nieruchomieli na chodnikach zabici.
Z głębi, od strony widocznej między domami stacji, zagrzmiały armaty tygrysów wkopanych po wieże w jezdnię. Płonął róg widocznego nad budynkiem napisu: U–BAHNHOF.