— Jak oni odjadą — rzekł cicho Wichura — trzeba zajrzeć, co za tą świeżą cegłą. Powiadam wam, łomem tylko rozwalić...
Gustlik sięgnął swą długą ręką, zdjął mu hełmofon z głowy i wskazał w kąt podwórza. Między murem a wozownią na świeżo usypanej mogiłce dwu piechurów stawiało krzyż zbity ze sztachet.
— Jedziemy na miejsce — rozkazał Kos.
Wichura wzruszył ramionami i nie dodając ani słowa osunął się do włazu.
Czołg ruszył ze stanowiska bojowego pod papierówką, tyłem popełznął w cień pod mur stodoły.
Kiedy zgasił silnik i nad majdanem ucichło warczenie, Czereśniak wjechał na oklep.
— Ile? — spytał go plutonowy.
— Siedemnaście padło, mojej nie licząc — smutno odpowiedział Tomasz, zeskakując na ziemię ze spoconego wałacha. — A i odłamkami pokaleczonych sporo.
— Nie martw się. Wszystko jedno odprowadzę. Nie gorszą niż tamta.
Tomasz na szeroko rozstawionych nogach stał obok konia, opierał się ramieniem o szyję zwierzęcia i gmerając paluchami w grzywie, mówił z wściekłością i łzami w głosie:
— Rozumiem, że do ludzi jakiś żal mają, ale czym bydlęta zawiniły? Z moździerzy do krów biją...
— Co odbierzemy, to oni dranie wszystko by niszczyli, żeby mogli.
Zastukały kopyta na brukowanej ulicy. Ku folwarcznemu obejściu kłusował zakurzony zwycięski szwadron. Prowadził go Kalita, a tuż za nim jechał Saakaszwili z szablą u boku. Pierwszy podkręcał, a drugi dumnie przygładzał wąsa. Obaj jednocześnie zeskoczyli z koni, a wachmistrz przywitał się z nadchodzącym Kosem i dowódcą taboru.
— Drugi raz w tym samym dniu — rzekł Janek, ściskając wyciągniętą dłoń. — Żeby trochę wcześniej...
— Co w nocy, co w dzień — przerwał mu kawalerzysta. — Wyrąbaliśmy tych, co spod waszej lufy uciekli. Niewielu zostało — pokazał na ośmiu jeńców, których ułani wwodzili akurat na dziedziniec.
Szarik, który pomagał ich konwojować, podbiegł do Janka, zaskomlał i ucichł pod dotknięciem dłoni.
Wszyscy trzej dowódcy ruszyli naprzeciw spadochroniarzy. Za nimi Tomasz, Wichura z Lidką, a na końcu Grigorij obok Jelenia mruczącego niechętnie:
— Co żeś se blacha do boku przywiesił. Zdejm to.
Niemcy stali ponuro, lecz hardo i w zwartym dwuszeregu. Na prawym skrzydle oficer, obok niego leśniczy, z tyłu za leśniczym feldfebel o gębie poznaczonej silnymi cętkami prochu. Długą chwilę trwało milczenie, stawało się coraz cięższe, coraz bardziej zawzięte. Narastająca latami wrogość, krew i krzywda dzieliły tych ludzi o skamieniałych twarzach, stojących naprzeciw siebie. Strach i zmęczenie najbardziej zniekształciły twarz leśniczego. Gniew najłatwiej poznać było po Tomaszu, który dyszał ciężko, zaciskał i otwierał pięści w powolnym rytmie.
— Nocą poświecili pożarem, pokazali drogę — wyjaśnił Kalita. — I potem już my świeżym tropem... Ciekawe, czego tu szukali, że w biały dzień do ataku poszli?
Janek zdjął mapnik, przewieszony przez ramię oficera, zajrzał do środka i oddał pustawą torbę wachmistrzowi.
— Zdążył wyrzucić mapę albo zniszczył — rzekł Kos, a potem zwrócił się po niemiecku w stronę dwuszeregu jeńców: — Was suchten ihr hier? — pytał spokojnie, lecz twardo.
Nie odpowiadali. Nie drgnęli nawet, jakby nie po niemiecku pytano, czego tu szukali. Janek czekał długą chwilę patrząc kolejno po twarzach i nagle wskazał na leśnika.
— Du.
Tamten drgnął, przybladł i zaskoczony począł wolno mówić:
— Unter der Erde ist hier...
Jęknąwszy głucho, załamał się nagle w krzyżu i coraz szybciej uginając kolana padł na twarz. W plecach pod siódmym żebrem tkwił wbity po czarną rękojeść spadochroniarski nóż. Zielony mundur ciemniał szybko od krwi. Kos dobył pistoletu i trzymając resztę na muszce przysiadł, obrócił leśnika na bok.
— Nie żyje. Ten cętkowany pchnął go w serce — rzekł patrząc na sprężonego, pochylonego nieco feldfebla, który czekał na wystrzał z pistoletu.
— Wstyd mi robicie — zwrócił się wachmistrz do swoich. — Oszukać was można jak dzieci. Ano, jeszcze raz zrewidować i wszystko, do ostatniego okrucha...
Spadochroniarze bez komendy unieśli do góry ręce, a dwu ułanów skoczyło patroszyć kieszenie. Zawartość ciskali na płaszcz–namiot rozpostarty przed jeńcami na ziemi.
Wśród scyzoryków, szmat, opatrunków, papierosów i zapałek błysnęło złoto. Plutonowy pochylił się, podniósł krzyżyk i ze znieruchomiałą twarzą pokazał innym:
— Na szyi ojciec nosił.
— Nie zdążyliśmy — wyjaśnił wachmistrz. — Dopalała się jego leśniczówka — wskazał na zabitego. — Przyszliśmy może pół godziny za późno...
Tomasz stojący cały czas bez słowa, bez ruchu poza kurczowym zaciskaniem i rozginaniem pięści, stęknął głucho, jakby się w nim coś oberwało, i nagle ruszył na spadochroniarzy. Zamachowymi ciosami obu rąk zwalił na ziemię feldfebla i kapitana, nim się zdążyli osłonić, a potem, krocząc niczym niedźwiedź, rozciągał na ziemi jednego po drugim.
— Co robisz? — zawołał Grigorij.
— Szeregowy Czereśniak! — krzyknął Janek.
Gustlik postąpił naprzód, chwycił za ramię.
— Stój!
Tamten niczym obłąkany wyszarpnął mu się, rąbnąwszy pięścią w szczękę powalił jeszcze jednego.
— Pierona — zaklął Gustlik i zaskoczywszy Czereśniakowi drogę władował mu cios w żołądek. — Nie wolno — przykazał, trzymając go za ramiona, żeby nie upadł po przerywającym oddech uderzeniu.
— Nowy żołnierz — wyjaśniającym tonem rzekł Kos. — Ledwo czwarty dzień w załodze.
— Nowy, ale szczery — odpowiedział wachmistrz. — Ja bym go posadził za karę, o chlebie i wodzie potrzymał, a potem do awansu przedstawił. Nie szkodzi, że on ich trochę tego... Wieczorem w sztabie armii będą rozmowniejsi.
— Dziś wieczór?
— To blisko. — Dowódca szwadronu kiwnął głową, patrząc nie bez satysfakcji, jak z wolna dźwigają się z ziemi pobici spadochroniarze i jak feldfebel rozmazuje krew z nosa po zbójeckiej gębie.
— Nam w tę samą stronę. Może by razem. Weźmiemy ich na ciężarówkę.
— Zgoda. Tylko konie napoić i można ruszać.
Wachmistrz odszedł do studni, a Kos stanął obok plutonowego, który do tej pory nie spuszczał wzroku z ojcowego krzyżyka trzymanego w dłoni.
— Jedziemy.
— Jedźcie — odpowiedział piechur, jakby teraz dopiero ocknął się ze snu, i podał rękę Jankowi.
— Weźmiecie tego dzieciaka?
— A gdzie on? Franek! — zawołał. — Mówiłem, że nie mogę...
Spod brezentu jednego z wozów wychyliła się jasna głowa chłopaka.
— Jestem.
— Gdzie ten mały Niemiec?
— Tutaj — odpowiedział Franek. — Będzie miał obok mnie posłanie i przy koniach pomoże.
— No, dobra — plutonowy uśmiechnął się lekko przez swój smutek. — Może i prawda, że jajo od kury mądrzejsze. Niech tam.
Przez chwilę wyglądało, że obejmą się z Kosem i uściskają, ale zbyt byli młodzi, by się uczuć nie wstydzić, więc tylko zasalutowali i ruszyli każdy w swoją stronę.
— Szykować się do marszu! — wołał plutonowy.
Koło czołgu, na deskach złożonych pod ścianą stodoły garbił się Czereśniak z głową spuszczoną ku ziemi i trzymał jeszcze ręce na brzuchu.
Grigorij oparty o pancerz czołgowy, Gustlik stojący koło wieży i Lidka, która siedziała w otwartych drzwiach samochodowej kabinki, wszyscy słuchali Wichury. Szofer grzebał w silniku a jednocześnie opowiadał:
— ...Ale tego wszystkiego mało. Wyobraźcie sobie, że w nocy zmienia mnie na warcie i zaczyna opowiadać głodne kawałki o tym, jak koło Schwarzer Forst to on rzekę przepłynął i przeciął kabel i dzięki temu fryce nie mogli wysadzić podminowanego mostu. Powiedziałem, żeby swojej babci, kiedy do wsi wróci...
— Przestań, Wichura, ględzić, nie pora. Jak tylko ułani konie napoją, ruszamy razem z nimi.
— Krowę oddaliśmy, za końmi będziemy jechać... Ja bym sprawdził, co za ścianą w tej stodole, i dogonił.
— Poczekejcie — przerwał Gustlik i zeszedłszy z czołgu stanął przed Czereśniakiem. — Czym żeś ten kabel ciął?
Nie wstając Tomasz bez słowa sięgnął do kieszeni i podał na dłoni ogrodniczy kozik. Niechcący wywlókł koniec kabla. Jeleń pochylił się, wyciągnął spory kłębek.