— Toż to Berlin! — rozzłościł się niespodziewanie Wichura. — Jakim znowu następnym razem?
Szarik, z przedniego pancerza obserwujący naradę, szczeknął na kaprala, niezadowolony z krzyków.
Od chwili, w której zjechali z mostu, cały czas po pontonowej nawierzchni szły samochody kolumny amunicyjnej,
warsztatów remontowych, kwatermistrzostwa. Jednym słowem tyłowe, spore przecież gospodarstwo haubicznej brygady.
Saakaszwili zaraz na początku narady wlazł na przedni pancerz i trzymając się ręką lufy, siedział swoim zwyczajem na piętach, słuchał, zerkając na przejeżdżającą kolumnę.
— Wejdeda... — szepnął nagle i osłonił oczy od blasku.
Rozprostował się jak sprężyna, skoczył ponad głowami innych i wrzasnął w locie:
— Janek! Gustlik!
Odbił się niczym piłka od ziemi, biegł kilkanaście kroków ścigając ciężarówkę, w której obok szofera siedział w mundurze radzieckiego kapitana człowiek o tak dobrze znanej mu twarzy.
Samochód wyjechał na nabrzeże, ostro dodał gazu, by dogonić jadące w przedzie. Gruzin zatrzymał się, widząc, że pościg beznadziejny. Ciężarówka odjechała w mrok i tylko przez chwilę jeszcze było widać dziwne hasło, wypisane białymi literami na tylnej klapie: „Stukniesz — znikniesz”.
Pierwszy dogonił Gruzina Szarik, tuż za nim Kos.
— Co się stało? — spytał zdyszany.
— Dziouszki jechały abo wino wieźli? — zagadnął Gustlik.
— Widziałem go.
— Jaki miał mundur? — Jeleń nie spytał nawet, o kogo chodzi.
— Radziecki z gwiazdkami kapitana.
— Ja go też tak widział. Coś w tym jest — stwierdził Ślązak po chwili milczenia. — Numeru nie pamiętasz?
— Nie. Tylko na burcie były dwa słowa.
— Jakie? — spytał Kos.
— Coś jakby: „Przyjdziesz — wyjdziesz”. Nie pamiętam.
— Niemożliwe — pokręcił głową Janek. — Sami przecież...
— Wszystko może być — upierał się Gustlik. — Jedna znajomka od mojej ciotki Hermenegildy, co w Katowicach mieszkała i u której jo żech parę lat mieszkał...
— U znajomej? — zainteresował się Gruzin.
— Nie, godom przeca, że u ciotki. Ale znajomka miała szwagra, co go sześć razy na pierwszej wojnie zabili i przeżył.
— Wiesz, jak mogło być? — tłumaczył Saakaszwili. — Może on pod Wejherowem dał komu płaszcz, żeby się ogrzał, tamtego zabili, a dokumenty były w kieszeniach. Jego tymczasem ranili...
— Oszaleliście chyba — powstrzymał ich Kos. — Kto dokumenty w płaszczu nosi?... Niemożliwe, żeby żył i znaku nie dał.
Podbiegł Tomasz.
— Jechać każą — zawiadomił.
Od strony sztabowych samochodów usłyszeli potrójny klakson.
— Do wozu — rozkazał Janek.
Zmienili się w jednej sekundzie. Rozkaz odsunął wszystkie problemy na później, zmusił do natychmiastowego działania. Gdy tak biegli w jednym rytmie do swego wozu, każdy patrzący z boku musiał od razu zrozumieć, że wszystkich czterech — naturalnie czterech i psa — wiąże jedna nić, że są całością niepodzielną, czyli po prostu załogą.
W piwnicy narożnego domu, której wąskie okna wychodziły na dwie krzyżujące się ulice, urządzili piechurzy pułkowe stanowisko dowodzenia. W głębi przy stole, oświetlonym przenośną lampą elektryczną, siedział szef sztabu i paru jego oficerów, a bliżej drzwi radiotelegrafista, telefoniści i dowódca, który schrypniętym głosem krzyczał do słuchawki:
— Przestań, Rosomak, dreptać w miejscu. Melduj o wzięciu tych domów nie później niż za godzinę. Borsuk i Kuna gotowi, na ciebie czekamy.
Przed świtem musimy uderzyć na stację.
Telefonista w locie złapał słuchawkę. Wszystko było podobnie jak przedtem pod Lenino, na Pradze, na Wale Pomorskim czy pod Ritzen, a jednocześnie zupełnie inaczej, bo dokoła płonął i huczał wybuchami Berlin.
— Jak ci radzieccy czołgiści? — spytał pułkownik szefa sztabu.
— Nie meldowali o nowych stratach. Tylko dwa spalone na początku.
— Nie ma sensu pchać ich do przodu. Między murami byle pętak z pancerfaustem może dobrą załogę wykończyć... Co zeznał jeniec?
— To jest U–Bahnhof. Cała stacja pod ziemią, stropy żelbetowe. Dokoła bunkry i domy umocnione, połączone chodnikami w piwnicach.
Niedaleko zerwała się strzelanina. Major nasłuchiwał parę sekund, a potem ciągnął dalej.
— Mają wkopane w ziemię tygrysy. Jeniec twierdzi, że nie wie ile, ale przynajmniej cztery. Załoga stacji mieszana: kadrowi esesmani, kompania ze szkoły oficerskiej i trochę młodzików z folkszturmu.
— Tego, co schowane pod ziemią, nie ugryzą ani radzieckie, ani nasze siedemdziesiątkiszóstki. Kiedy będą obiecane haubice?
— Godzinę temu minęli most na Haweli.
Kilkadziesiąt metrów od piwnicznych okienek sztabu gruchnęło naraz kilka granatów, zawarczały automaty.
— Chorąży.
— Na rozkaz — zameldował się młody oficer żandarmerii z medalem „Zasłużonym na polu chwały” przypiętym do munduru.
— Co to za hałasy? Przegońcie ich, bo przeszkadzają pracować.
— Kanałami przełażą, obywatelu pułkowniku.
— Rozpoznajcie w kierunku Berlinnerstrasse, czy tam kogo z artylerii nie widać.
Chorąży zasalutował i wybiegł ze sztabowej piwnicy.
— Dajcie mi Rosomaka — rozkazał pułkownik telefoniście.
— Przerwany kabel.
— A ty siedzisz?
— Poszli koledzy na linię.
— Cholerny świat! — zaklął pułkownik. — Dosyć tego. Przenosimy się bliżej frontu. I bezpieczniej, i mniej będzie drutów do przerywania.
— Zaczekajmy na artylerzystów — doradził szef sztabu. — Nocą łatwo się zgubić.
Krótka kolumna łazików i półciężarówek z plutonami dowodzenia haubicznej brygady skręciła ze Spandauer w szeroką Eerlinerstrasse, lawirowała między wielkimi lejami po bombach, wrakami, resztkami barykad i zapór przeciwczołgowych. Kilkanaście metrów za ostatnim samochodem człapał „Rudy” z desantem na pancerzu i motocyklem u boku.
Łażewski został w tyle, potem przyspieszył i zjechał w bok, by odczytać nazwę ulicy na słupie oblepionym dziesiątkami niemieckich, rosyjskich i polskich drogowskazów.
Nagle od przodu, z ciemnego domu po prawej stronie ulicy zagrzechotały serie erkaemów. Świetlne pociski poczęły rykoszetować po bruku przed czołem kolumny.
Kos błyskawicznie zatrzasnął właz.
— Mechanik, w lewo pod mur... — podał komendę. — Do erkaemu na trzecim piętrze odłamkowym.
— Gotowe — zameldował Tomasz.
— Mom, pierona — stwierdził Gustlik.
— Ognia!
Błysk wystrzału oświetlił gnający do przodu motocykl Łażewskiego i osłonową grupę Szawełły, która zeskoczyła z pancerza. Piechurzy i zwiadowcy znikli we wnętrzu domu po lewej, otworzyli ogień. Zaatakowani artylerzyści szukali schronienia za wrakami, strzelali do okien.
Zagrzmiał drugi wystrzał armatni, granat zerwał cały balkon, a z nim jeden z erkaemów prowadzących ogień.
Chorąży Zubryk, który przed chwilą, podczas zeskakiwania z czołgu, przewrócił się i skręcił nogę, pokuśtykał za wrak spalonej ciężarówki, przyklęknął i ponad osmolonym blokiem silnika obserwował walkę.
Zwiadowcy Łażewskiego wypędzili Niemców z zasadzki na dach budynku, grupa Szawełły ich ostrzeliwała, wganiając za kominy. Teraz na każdy wystrzał tamtych odpowiadało parę naszych. Trzeba powiedzieć, że wyglądało to ciekawie, a stalowy masyw „Rudego”, czerniejący kilka metrów przed kryjówką Zubryka, przydawał scenerii spokoju.
Niespodzianie z ciemnego okiennego otworu na parterze stoczyła się po usypisku gruzu puszka od konserw, grzechocząc uderzyła we wrak. Felczer schował się głębiej w cień, osłonił twarz i znieruchomiał. Kiedy ostrożnie uniósł głowę, by otrzeć pot, spostrzegł ze zgrozą, że kilka metrów od niego czai się w okiennym wykuszu dwóch cywilów, mierząc do czołgu ciężką maczugą pancerfausta.
Chorąży odruchowo się zgarbił, zatkał uszy, ale zebrawszy w sercu wszystką odwagę, pokonał strach i drżącą ręką odciągnął zamek pistoletu maszynowego. Wysunął drgającą lufę ponad silnikiem spalonej ciężarówki i z całej mocy zacisnął rękę na spuście.