Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tymczasem przed upływem godziny sytuacja w Spandau zmieniła się radykalnie: przerzucone z odwodu radzieckie pułki pancerne siadły na karkach uciekających i naciskając coraz mocniej, pognały ich w matnię zastawioną o dziesięć czy piętnaście kilometrów dalej, gdzieś za przedmieściami Falkensee. Dziura w berlińskim worku została załatana.

Kiedy padł rozkaz wymarszu, szosa wiodąca do centrum Berlina była już pusta. Co sto, dwieście metrów czuwały grupki żołnierzy ze służby regulacji ruchu, wzmocnione plutonami fizylierów, gotowe w razie konieczności do odparcia jakiegoś błądzącego oddziału.

„Rudy” szedł w środku kolumny, razem z samochodami sztabu, niósł na pancerzu spory desant, a przy boku prowadził ostatni motocykl, który wyszedł z walki bez szwanku.

Noc była widna od pożarów. Kiedy dotarli nad Hawelę, leniwa woda w okutej betonom rzece wyglądała jak płynne żelazo. Wypalone domy dokoła zdawały się mieć tylko frontowe ściany, udekorowane jak na maskaradę strzępami afiszów, zerwanymi szyldami i dziesiątkami buńczucznych haseł, wśród których najczęściej powtarzały się słuszne skądinąd stwierdzenia, że milsza śmierć niż niewola „Lieber Tod als Sklawerei” oraz „Berlin bleit ewig deutsch” i ogromna litera V.

Janek trącił Gustlika w bok i powiedział:

— Naturalnie, że Berlin będzie niemiecki, ale nie hitlerowski.

— Prowda — odrzekł Jeleń. — I to V, czyli Victoria, to też prowda, ino na nasze zwycięstwo.

Tu i ówdzie części haseł były zakryte białymi szmatami różnych rozmiarów i kształtów — flagami kapitulacji.

Na wprost wylotu ulicy rozsadzono trotylem krawężnik betonowego nabrzeża i zjazd, udeptany wieloma kołami, opadał łagodnie po gruzowisku nad płonącą wodą, wprowadzał na most gęsto podparty pontonami.

Z brzegu widać było sporą część idącej w przedzie kolumny. Haubice kołysały się lekko. Na holujących ciężarówkach, na skrzyniach z pociskami siedziały przygarbione zmęczeniem działony. Zrolowane brezenty zastępowały kanapy. Na szkieletach rusztowań trzepotały chorągiewki biało-czerwone. Na burtach i szoferkach bielały hasła zarówno te oficjalne, jak i powymyślane przez szoferów.

„Za Warszawę”, „Pomścij Majdanek”, „Od Lublina do Berlina”, „Z iwana pomocą nasi fryców grzmocą”, „Przegrał wojnę głupi malarz” odczytywał Kos, czekając cierpliwie, aż przejdą wozy pułku poprzedzającego sztab, potem przepuścił całe dowództwo i wreszcie, korzystając z łuki, rozkazał Grzesiowi ruszać naprzód.

— Stój! — regulujący saper chorągiewką zatrzymał czołg przy samym wjeździe.

— My z nimi — tłumaczył Łażewski ze swego motoru.

— Zaczekać trzeba. Pukawki po trzy tony ważą, a ten grat trzydzieści trzy.

— Rzeka czy kanał? — spytał Kos z wieży.

— Rzeka Hawela, a tam trochę dalej na północ wpada do niej Szprewa.

— Dawno przeprawa pracuje?

— Od dwudziestego siódmego. Czwarta noc od tej pory, jak ją nasz batalion dla ruskich czołgów budował. Przyjemnie rodaków zobaczyć.

— Cześć, saper! — zawołał Wichura wyskakując z czołgu i wsunął mu w kieszeń płaszcza butelkę zdobycznego wina. — Jakbyś nogi przemoczył, to po robocie na rozgrzewkę dobre. Wlewasz z góry, a w pięty grzeje.

— Popróbuję. No to jazda — zezwolił regulujący wskazując pusty już most.

Podchorąży z miejsca dodał gazu i dudniąc po dylach przeskoczył na drugi brzeg. „Rudy” ruszył jak ostrożny słoń. Wichura podbiegł z tyłu, wspiął się na pancerz.

— Cześć, wiara! Miejsce dla kaprala.

T-34 wędrował kłapiąc trakami. Saakaszwili wyrównywał najlżejsze zmiany kierunku, bo zapasu na szerokość było niewiele. Przy zbliżaniu się czołgu pontony siadały głęboko w wodę, a po jego przejściu wypływały, nawierzchnia wyrównywała się z ulgą.

Na wieży siedzieli Tomasz i Janek, a teraz z dołu wylazł Gustlik, wcisnął się między ładowniczego a dowódcę i objął ich swymi potężnymi ramionami.

— Myśloł z was kto, że my aże do samego miasta Berlina, po samego pierona Hitlera dojademy?

— Do Radomia trzy razy miałem jechać i jeszcze nie byłem — roześmiał się Czereśniak.

— Trochę myślałem, że tak będzie — rzekł Kos. — Pierwszy raz wtenczas, kiedy czołgi nad Okę przyszły. Że jeśli trafię trzy dziesiątki, to może i do Berlina, bo skoro mnie porucznik do załogi przyjmie...

— Janek — Gustlik przyciszył nieco głos — tyś mówił, że po ciemku, że w noc, a jo żech go doprawdy widział.

— Wszyscy chcemy, żeby tu był — uśmiechnął się smutno. — Jak człowiek czegoś bardzo chce...

Klepnął Gustlika po ramieniu i obejrzał się w tę stronę, gdzie na pancerzu siedziała Marusia w polskiej połówce na kasztanowych włosach.

W ciemnościach błysnął krwawy ząb,
tygrysa bierz na cel i rąb!
W tygrysa z działa rąb!

Wyśpiewywał Wichura z zapałem i skończywszy, zapytał siedzącego obok sierżanta Staśkę:

— Dobre, no nie?

— Pod względem rytmu...

— No właśnie. A jak gdzie co nie tak, to można przecież poprawić.

Mam w czołgu prawdziwe wino hiszpańskie, więc pół tuzina butelek mogę odpalić.

— Wichura, ja dumała, żeś do mnie przyszedł, a ty kak astrachański kupiec.

— Jaki znowu kupiec? Ja, Maruśka, piosenkę układam o studziankowskiej bitwie.

— Dokoła Berlin płonie, a on na litieraturnuju konsultacju...

— Po prawdzie, Ogoniok, to ja na świeże powietrze. Jakby co, stamtąd nie wypłyniesz, a stąd... — zrobił rękami ruch, jak do żabki.

Rzuciło akurat czołgiem na przejściu z mostu na drugi brzeg, kapral zjechał w dół po skośnym pancerzu i ledwo się utrzymał na nogach podczas lądowania.

— Poczekajcie, a to Wichura nie dopływiot — wołała ze śmiechem Marusia.

Czołg nie brał rozpędu, lecz jeszcze bardziej zwolnił, zjechał w prawo i stanął, zatrzymany przez artylerzystę z plutonu regulacji ruchu.

— Dowódca czołgu do dowódcy brygady! — wołał porucznik ze sztabu.

Kos zmienił hełmofon na polówkę, zeskoczył na bulwar. Idąc w stronę grupy oficerów przy łazikach i półciężarówkach, obciągnął kombinezon, poprawił pas. Obok niego biegł Szarik i za przykładem dowódcy też wygładził jęzorem sierść potarganą na boku.

— Obywatelu pułkowniku, sierżant Jan Kos melduje się na rozkaz.

— Działa poszły na stanowiska ogniowe. Jedziemy z plutonami dowodzenia organizować punkty obserwacyjne. Wasz czołg będzie zamykał i osłaniał kolumnę. Plan miasta macie?

— Mam.

— Musimy się przedostać między Szprewę i kanał Landwehry.

Znaleźliście? Na północ od Politechniki, na zachód od parku Tiergarten.

— Już mam.

— Ruszamy za osiem minut. Możecie odejść.

Kos zasalutował, zrobił w tył zwrot i wrócił do czołgu. Gustlik i Tomasz szorowali wyciorem lufę, Wichura i Grigorij ostukiwali traki gąsienic.

Naturalnie przerwali zaraz robotę i ciekawi wieści obstąpili ciasno dowódcę.

— Magneto. Sierżant Szawełło — zaprosił Janek. — Narada sztabowa.

— Poetę by zawołać — zaproponował Wichura. — Też sierżant, a jeszcze podchorąży.

— Dobra — przyzwolił Kos i nie czekając, aż kapral sprowadzi Staśkę, zaczął przekazywać zadanie: — Mamy zamykać i osłaniać kolumnę dowództwa brygady. Tu ubezpieczeń nie wyślesz, bo jak?

— Jak Pragę żeśmy brali, przychodziło się dowodzić grupą szturmową — rzekł Szawełło. — Jeden uderza, drugi przykrywa.

— Trzeba tak, jak w powstaniu — zaproponował Łażewski. — Jakby kto ostrzelał, to wy z czołgu dajecie ognia. Ja wyskakuję do przodu na motorze, spieszamy się, we trzech atakujemy, a sierżant Szawełło z resztą wskakuje do budynku naprzeciw i przykrywa ogniem...

— Są starsi stopniem — skromnie stwierdził Konstanty i trąc kolano dodał: — W kościach łamie. Gdzież ty, Józku, ten spirt na mrówkach zapodział...

— Ja dopiero ze szkoły, bez praktyki — wyjaśnił Staśko. — Może następnym razem.

176
{"b":"759768","o":1}