Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Jeleń jeszcze zbiegł po schodach i sprawdził, czy dobrze siedzi łom w szprychach koła.

— Panna Honoratka umie strzelać?

— Umiem. Wujek w raubszycach chodził na dziki i sarny.

— My tu te strzelby zostawimy — wskazał na broń na dywanie.

— W kąt uprzątnę.

— Panna Honoratka to by co ciepłego oblekła, noce jeszcze są chłodne — mówił chwytając pokrywę, żeby ją z powrotem opuścić na podłogę.

— Ja, panie Gustlik? — roześmiała się, podchodząc bliżej i warkocze do piersi przyciskając. — Ja taki w sobie mam gorąc... — rozluźniła wysoki kołnierzyczek na szyi.

Jeleń speszył się, puścił pokrywę. Trzasnęła jak wystrzał. W tej samej chwili na dworze zagrały silniki czołgów i motocykli.

— Laboga! — zawołała Honorata, chwytając Gustlika za rękę. — Jakby tak odjechali, a my tu sami we dwoje...

— Dobrze by było — zdobył się Jeleń na odwagę i nawet lewe oko jak do celowania przymrużył. — Tylko kto drogę pokaże?

— Prawda — przyznała z żalem.

Kiedy wybiegli, Łażewski już czekał u samych drzwi i pomógł wsiąść przewodniczce do wymoszczonej waciakiem przyczepy. Podkurczyła nogi, żeby zrobić miejsce, i pociągnęła Gustlika za rękaw.

— On za ciężki — wytłumaczył jej podchorąży ruszając. — Na czołgu pojedzie.

Jeleń rzeczywiście całą drogę raczej na wieży niż w czołgu przejechał, i choć parę razy mało go gałęzie na ziemię nie zgarnęły, nic, tylko wypatrywał ku przodowi. Trasa była kręta, ale nie bardzo daleka. Przystanęli w gęstwinie, żeby się nie dać zobaczyć. Kozub pobiegł do przodu i szybko wrócił.

— Jest? — spytał go Kos.

— Jest. Trzeba sprawdzić, jaka obsada.

— Pójdę.

— Ja zaś w ta pora pannę Honoratę odwiozę — poprosił Gustlik.

Było to odwiezienie szybkie i milczące. Jechali gąsienicowym śladem przez rozjaśniony księżycem mrok i nic nie mówili do siebie. Honorata jakby czekała, co Gustlik powie, a on im dalej od czołgu odjeżdżał, tym bardziej był pewien, że źle postąpił. Przecież jakby „Rudy” musiał wejść do walki, to tam ich jeno trzech zostało, bo dowódca na zwiadzie. Czuł, jak wilgotnieją mu plecy pod mundurem, choć gorąco nie było.

— Przyjedzie jeszcze pan Gustlik? — spytała, kiedy stanęli przed generalską willą, i zajrzała mu w oczy.

— Przyjadę — zapewnił.

Mocno uścisnął jej obie dłonie i nie zsiadając z motoru, umknął. Gnał lasem na złamanie karku i odetchnął dopiero na miejscu zobaczywszy zwaliste wzgórki czołgów między pniami.

— Gdzie porucznik?

— W przedzie.

Oddał motor zwiadowcom, a sam poszedł na skraj lasu. Z odległości kilku metrów zobaczył na płaskim pagórku, między krzakami wikliny, krępą pochyloną sylwetkę porucznika Kozuba, a obok szczupłą Łażewskiego.

Milczeli obaj. Wyglądało nawet, jakby się posprzeczali — podchorąży siedział plecami do oficera i tylko od czasu do czasu odwracał głowę i zerkał spode łba w jego kierunku.

Za łąkami pokrytymi wysoką trawą i rzadkimi kępami krzaków bielały w niepewnym nocnym świetle zapiaszczone brzegi rowu przeciwczołgowego, czerniał nasyp kanału, a nad nim sterczące ku górze dwie połówki zwodzonego mostu i niewielka budka strażnicza.

Gustlik wyszedł spomiędzy krzaków, podkradł się, przygięty do ziemi, i zameldował szeptem:

— Odwiózł żech na miejsce. Ma szmajsery, jakby co.

Kozub nie odpowiedział, tylko gestem nakazał, żeby przysiadł. Znowu zapadła długa chwila ciszy. Podchorąży poruszył się, jakby chciał coś powiedzieć, ale pod uważnym spojrzeniem oficera znieruchomiał znowu.

Nie usłyszeli żadnego szelestu, niczego nie dostrzegli, lecz nagle parę metrów przed nimi pojawił się Szarik i Kos. Obaj ociekali wodą. Sierżant był boso, tylko w spodenkach kąpielowych i ze swym myśliwskim nożem przewieszonym na pasie przez ramię.

— Rów czołgi sforsują bez trudu. Wartowników przy moście dwóch.

— No to wreszcie jedziemy — ożywił się Łażewski. — Od razu trzeba było zdjąć...

— Za to po drugiej stronie nie jedno działo, lecz cała bateria przeciwlotnicza dużego kalibru.

— Pierona — zaklął Gustlik.

Na długą chwilę zapadła cisza. Janek schował się między wikliny, wytarł ciało ręcznikiem, a potem osuszył nim psa. Szybko włożył koszulę, wciągnął spodnie, narzucił kurtkę mundurową. Zerkał na nieruchomo siedzących, nie przestając myśleć, co zrobi Kozub w tej sytuacji. Jeśli nie chce doczekać świtu na tym samym brzegu, musi uderzyć, lecz wówczas bez strat się nie obejdzie.

Nie wszystkie czołgi dojdą do Kreuzburga.

— Straciliśmy przeszło godzinę — podchorąży nie wytrzymał ciszy. — Trzeba będzie zawracać.

— Nie — przerwał Kozub. — Wolę mieć przed sobą zaskoczoną baterię niż przygotowany do strzału działon. Zobaczymy, czy nie da się ich czymś zająć.

Porucznik wstał, wśliznął się w krzaki. Za nim ruszył Kos.

Łażewski pochylił głowę i splatając palce zacisnął je tak mocno, aż zachrzęściły stawy.

— Więcej kombinowania niż walki. Trzy armatnie lufy i do tej pory zimne.

— Na starym czołgu było nas czterech — wyjaśnił Jeleń — a teraz pięciu. Dowódca na górze przy obserwacji i radiu — i tylko rozkazy dawać.

Jo żech przedtem ładował, a teraz przy celowniku. Aże ręka świerzbi, coby spust nacisnąć.

— No właśnie. Ja ci powiem, ten porucznik...

— Ale tak po prawdzie — zwierzał się dalej Gustlik — to najlepiej, jakby nie wystrzelić, a wygrać.

Podchorąży wzruszył ramionami i nic nie odrzekł. Pochylając wilgotne od rosy gałęzie wrócili do czołgów.

— Grot, Grot ja Daleki, wołam cię Grot ja Daleki. Odbiór — siedząc na wieży porucznik Kozub wywoływał znużonym głosem i wreszcie zniechęcony zdjął hełmofon. — Śpią czy jak?

— Obywatelu poruczniku, na naszym nowa radiostacja — podpowiedział Kos.

— Spróbuj.

Janek wskoczył na pancerz „Rudego”, sięgnął do wnętrza po hełmofon i szczęknął przełącznikami. Odczekawszy, póki nie nagrzeją się lampy, docisnął palcami laryngofon.

— Grot, ja Daleki, odbiór.

Chwila ciszy. Z wieży drugim włazem wyjrzał Tomasz. Grześ i Franek wyszli przez przedni i spoglądali ku górze, nasłuchując.

— Lidka, śpisz? Odezwij się, Lidka — wywoływał Janek.

Kozub podszedł, wspiął się na czołg i niechętnie marszczył brwi słysząc te nieregulaminowe wezwania.

— Nie — odpowiedziała dziewczyna sennym głosem, ale już następne słowa były rześkie: — To ty, Janek? Wszyscy cali?

Głos był tak wyraźny i czysty, że Szarik wspiął się, oparł przednie łapy na gąsienicy, zamerdał ogonem i zaskomlał wesoło.

— Wszystko w porządku. Daj Starego.

Sierżant podał swój hełmofon porucznikowi i zaraz w słuchawkach zgłosił się miękki baryton.

— Pierwszy na Grocie.

— Ja Daleki. Cztery tyczki na drodze, proszę o garść grochu bez światła.

Współrzędne celu: trzydzieści dwa zero trzy... Pięćdziesiąt jeden siedemnaście na zachodnim brzegu. Czekam na odpowiedź.

Popiskiwały depesze, wołały obce głosy, a po chwili cicho, cichutko dziewczęcy głos zanucił parę taktów piosenki, urwał gwałtownie i znowu usłyszeli generała:

— Daleki, wysypią groch za dwadzieścia jeden.

— Ja Daleki, zrozumiałem was, Grot, za dwadzieścia jeden.

Kozub zdjął hełmofon i oddając go ścisnął lekko Janka za rękę, jakby chciał podziękować.

— Ile trzeba na zdjęcie wartowników?

— Sześć minut — odpowiedział Kos po krótkim namyśle. — Pójdę z plutonowym Jeleniem, bo tam krzepkiego trzeba, żeby most opuścić.

— Ruszajcie.

— A „Rudy”? — spytał Saakaszwili.

— Nie będzie próżnował — zapewnił go Kozub.

Nad nasypem kanału, jak podwójne wieko ogromnej skrzyni, sterczały uniesione połówki mostu, podpięte szerokimi kratownicami. Czerniało rusztowanie kołowrotu i urządzenia dźwigowego. Letni domek, w którym dawniej sprzedawano bilety wycieczkom, zbitą z desek chałupkę służącą przewodnikowi za schronienie przed deszczem, zamieniono w budkę wartowniczą.

Jeden z żołnierzy, powiesiwszy pistolet maszynowy na piersiach, siedział na ławce pod ścianą, a drugi leżał wyciągnięty na pryczy we wnętrzu i chowając ognik w dłoni, dopalał papierosa. Coś zaszeleściło w trawie, budząc czujność wartownika. Wstał i wpatrywał się w ciemność.

149
{"b":"759768","o":1}