Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Obiecałeś dziś pole skończyć — rzekł do sapera. — Wieczorem się napijesz — zapewnił, a potem zawołał: — Matka, a chodźże tutaj!

Podał chorążemu drugą pełną i żonie, która wstydliwie się odwróciwszy nadpiła trochę, skrzywiła usta i resztę zwróciła mężowi.

Saper zasalutował, zabrał szczup i bez słowa odszedł w stronę czołgowego wraka. Oficer uważnie patrzył za nim, częstując tytoniem gospodarza i Tomasza.

Kobieta zabrawszy szklanki wróciła do chaty, a mężczyźni kręcili cygarki. Czereśniak, trącając kawałkiem palnikowej stali o krzemień, skrzesał iskrę na knot oprawiony w karabinową łuskę, dał przypalić chorążemu i sam zakopcił. Gotową już kozią nóżkę w gazecie odebrał synowi, schował za taśmę kapelusza.

Chwilę milczeli przy pierwszych dymach, a potem odezwał się chorąży:

— No jak, panie Czereśniak? Dostał pan ziemię, chałupę pan zbudował, zaczyna się życie.

— Żeby tylko szybko się nie skończyło: nie mam czasu orać, nie ma co siać, a jakby hrabina wróciła, to by nam nie tylko ziemię wyrwała, ale i nogi.

— Mrużył oczy do słońca i z zakłopotaniem pocierał ręce o łaty na kolanach.

— Jak ojciec sam jej nie nadstawi, to nie wyrwie.

— Siedź cicho, smarkaczu — trzepnął młodego przez plecy — tu nie partyzantka, żebyś się miał mądrzyć, tu, Tomuś, póki żyję, moja głowa.

— Dziwny z was człowiek, panie Czereśniak: dostaliście dużo, a wciąż wam mało.

— Ziemię, obywatelu chorąży, wszystkim dają, poniektórych strachliwszych to nawet proszą, żeby brali, a na drewno uczciwie zarobiłem.

Cały batalion z okrążenia...

— Słyszałem. A kiedy Tomasz do wojska?

— Nie pójdzie. My starzy, on jedyny żywiciel. Orać trzeba.

— Nie wstyd, że dzieciuch na waszym polu miny wyciąga, a wy takiego byka w domu trzymacie? Rozumiem jeszcze, póki budowa... — chorąży urwał, wzruszył ramionami i wstawszy z desek poprawił pas. — Wieczorem wrócę na kwaterę — dodał odchodząc.

Czereśniak popatrzył za nim i też ramionami wzruszył.

— Orać trzeba — mruknął do siebie, a potem zwrócił się do syna: — Chodź, Tomuś, popróbujemy.

Wrak czołgu stał pośrodku nie zaoranego pola. Z daleka podobny był do dziwacznej czarnej skały, a stąd, z bliska, wyglądał mniej groźnie. Zielsko poprzerastało między trakami gąsienic, na rdzawym metalu marszczyły się lusterka wody po niedawnym deszczu. Z jednego na drugie skakała żaba, zielona jak młody liść, i pluskała drobnymi kropelkami na boki.

Ostry szczup, nakłuwający ziemię raz przy razie, trafił na opór. Saper przyklęknął. Rozgarniając trawę wypłoszył spod czołgu głupiego malutkiego zajączka, który zwiał w głęboką bruzdę przy miedzy. Patrzył chwilę, jak trawy się kołyszą nad szaraczkiem, a potem ostrożnie, powoli zaczął wykręcać zapalnik. Gwint z miejsca ruszył łatwo, ale chłopięcą, prawie dziecinną jeszcze twarz, z perkatym nosem i garścią piegów, pokryły grube krople potu. Kiedy tak klęczał pochylony, widać było, że mundur przyluźny i karabin przyduży.

Rozbroiwszy minę wstał, zdjął polówkę, otarł twarz dobytym z kieszeni czystym ręcznikiem i przemykając oczy wystawił ją na słońce i wiatr. Pod plecami miał chropawy wrak czołgu. Obok, w krzaku kwitnącej tarniny dogadywała się para sikorek i samczyk śpiewał coraz głośniej, wraz z wyższymi tonami grały mu w gardle srebrne dzwonki.

Otworzywszy oczy żołnierz obejrzał się na chałupę Czereśniaków. Na świeżo poszytym dachu sterczała wiecha z wiankiem i wstążkami. Westchnął, zmierzył wzrokiem, ile jeszcze zostało nie sprawdzonego ugoru i jak wysoko słońce, po czym wziął się znowu do pracy.

Pochylony, wpatrzony w ziemię i połyskliwe ostrze swego szczupa, nie dostrzegł, że dowódca plutonu z płaszczem na ręku, z plecakiem zarzuconym na jedno ramię, niesie na swą kwaterę spory odbiornik radiowy. Gdyby widział, pobiegłby pewnie obok czołgowego wraka przez rozminowane pole, żeby pomóc. A tak to chorąży sam taszczył niezgrabne pionowe pudło aż do tego miejsca obok chałupy, z którego spostrzegł trzy płytkie skiby na rżysku.

Skąd stary wziął konia? pomyślał ze zdumieniem, bo we wsi nie było ani jednego.

Zza węgła wyszedł nisko pochylony Tomasz, w chomącie na ukos przez piersi. Szarpnięciami wpierał nogi w ziemię, linkami bez orczyka ciągnął pług, który prowadził ojciec. Obaj zziajani, zmęczeni, niczego nie widzieli dokoła.

— Panie Czereśniak! — zawołał chorąży.

Pług stanął, stary z wolna rozprostował plecy.

— Czego? — spytał zachrypniętym głosem.

— Wieczór.

— Wieczór? No, to koniec. Wyprzęgaj się, Tomuś.

Obaj podeszli do oficera i wówczas błysnęło, usłyszeli wybuch i krótki krzyk. Chmurka szarego kurzu zawisła nad wrakiem czołgu.

— Cholera! — zaklął chorąży.

Rzucił radio i rzeczy na ziemię, pobiegł w tamtą stronę przez ugór.

Po kolacji Czereśniakowa wyszła z chałupy dać jeść prosiakowi, a mężczyźni zostali w izbie. Karbidówka jaskrawym płomieniem rozświetlała mrok. Tomasz reperował postrzelaną harmonię, którą kupił na targu w Kozienicach od rannego krasnoarmiejca. Zaciskając palcami dziury, próbował grać po parę taktów. Stary ośnikiem strugał orczyk.

Chorąży oparł w zamyśleniu głowę na dłoni, a łokcie o stół zbity z desek.

Leżało na nim parę kartofli w łupinie, połówka wojskowego chleba, stała konserwa rozcięta na dwie części. I samotnie na pustym miejscu kołysała się łyżka — rzeźbiona drewniana kopystka młodego sapera.

Reszta wódki drgała na dnie butelki, podzwaniały nie dopite szklanki od szturchnięć struganego na orczyk kołka, a Czereśniak opowiadał niespiesznie, z przerwami.

— ...po walce nie chciałem się nawet upominać, ale generał mnie dogonił i powiada: zasłużyłeś... — spadła gruba strużyna, błysnęło ostrze — ...jak niejeden nie zasłużył, tak ty zasłużyłeś, masz tu kwit na drzewo i bierz.

Tak powiedział. I order też miałem dostać, ale oni zaraz dalej poszli, na Warszawę.

Chorąży słuchał i nie słuchał. Sięgnął do saperskiej kopystki, przełożył bliżej siebie, w palcach zaczął obracać.

Przerwał Czereśniak swoją opowieść, potarł nie ogoloną brodę i powiedział:

— Wyżyje przecie.

— Pewno, że wyżyje — odrzekł chorąży — ale bez dłoni nieporęcznie mu będzie. Gorzko matka zapłacze, i to niejeden raz. Młody bardzo...

— Panie! — szeptem zawołał Czereśniak. — Ja nie żałuję: dwóch było, jeden został. Ale siać trzeba. Samą Polską gęby nie nasyci, trzeba orać i siać — uderzył pięścią w stół, spojrzał na syna i krzyknął: — Przestań ty na tej harmonii piskać!

— Kulą przebita. Jak wyreperuję, inaczej zaśpiewa.

— Niech się pan, panie Czereśniak, nie złości. O nic nie proszę, niczego nie żądam — powiedział chorąży, zerknął na zegarek i mruknął: — Choroba!

Wiadomości już idą.

Sięgnąwszy za siebie za okienny parapet, włączył radio, podstroił i trafił na ostatnie zdania komunikatu:

„...u boku wojsk radzieckich w walkach o wyzwolenie Gdyni i Gdańska brała udział 1 brygada pancerna imienia Bohaterów Westerplatte. Na Długim Targu, na wieży zabytkowego ratusza, przy dźwiękach hymnu narodowego zawieszono polską flagę. Gdańsk, miasto ongiś nasze, dziś znowu jest nasze...”

— Moja brygada! — nie wytrzymał stary.

Chciał coś jeszcze powiedzieć, ale tylko ręką machnął i zamilkł. Nie słuchał ani radia, ani harmonii, ani żony, która go o coś prosiła, tylko strugał zapamiętale. Pachnące lasem wióry zwijały się w spirale, padały na podłogę i stamtąd, z cienia, świeciły jak białe kwiaty.

Skończywszy, obejrzał orczyk przy świetle, postawił go w sieni i głosem nie cierpiącym sprzeciwu zarządził:

— Pora spać!

Legł pierwszy, ale inni dawno posnęli, a on jeszcze czekał, aż go sen zmorzy. Zadrzemał, zdawało się na niedługo, ale jak się ocknął, było już dobrze za północ. Nie potrzebował zegarka, żeby wiedzieć, bo księżyc padał przez jedyną szklaną szybkę w oknie, świecił prosto właśnie na twarz. Leżał ze zmarszczonym czołem, z otwartymi oczami, nasłuchując, jak oddycha żona i pochrapuje lekko.

67
{"b":"759768","o":1}