Potem wstał, podciągając gacie zbliżył się cicho do okna, otworzył je i patrzył na pole przecięte wąską krechą świeżo wyoranych bruzd. W wyszlifowanym lustrze pługa połyskiwało światło.
Westchnął głęboko ze trzy razy, cofnął się i stanąwszy nad legowiskiem syna, myślał długo, tak długo, aż z dworu powiało przedrannym chłodem.
Wówczas odchylił połę kurtki, którą Tomasz był okryty, żeby zobaczyć jego twarz. Chłopak poruszył się niespokojnie przez sen, odrzucił na bok ciężką rękę, zacisnął i otworzył pięść. Druga dłoń leżała na poduszce. Ojciec zdecydował: krzyżem świętym przeżegnał siebie i syna, a potem go zbudził.
— Wstawaj.
— Czego? Jeszcze nie świt.
— Wstawaj — powtórzył z naciskiem. — Do wojska pójdziesz.
Tomasz siadł, potrząsnął zdziwiony głową.
— Przecież byłem i zwolnili. Powiedziałem, jak ojciec kazał...
— No! — groźnie podniesiona ręka urwała rozmowę.
Ocknęła się matka, przeżegnała szybko, narzuciła spódnicę przez głowę i wstała.
— A ty czego?
— Na drogę co podszykuję.
Hałasując garnkami zaczęła się krzątać po ciemnej kuchni.
Skrzypnęły drzwi, z sąsiedniej izby wyjrzał rozbudzony chorąży.
— Stało się coś?
— A stało — zagderała Czereśniakowa. — Stary oszalał, syna goni.
— Dokąd?
— Do Gdańska, do pancernej brygady — wyjaśnił Czereśniak.
— Jak tam trafię? — ze złością zamruczał chłopak, wciągając spodnie.
— Razem z Wisłą. Zresztą ja ci, Tomuś, drogę pokażę.
O wschodzie słońca Czereśniakowie byli już parę dobrych kilometrów od domu. W krótkich kapotach, boso, z butami przewieszonymi na sznurowadłach przez ramię wędrowali szerokim krokiem po przeciwpowodziowym wale wiślanym. Tomasz niósł na plecach nieduży worek z zapasami, stary długą witkę. Nie mówili do siebie, bo i po co?
Przeszkód żadnych nie napotykali, aż do tej pory, kiedy zobaczyli pasiasto pomalowany szlaban i wartownika.
Podeszli nie zwalniając kroku i ojciec znurkował pod belką na drugą stronę. Żołnierz zagrodził mu drogę osadzonym na karabinie bagnetem.
— Kuda?
— Zdrastwuj, towariszcz. — Czereśniak, zrobiwszy jeszcze pół kroku, odsunął jedną ręką ostrze sprzed oczu, ukłonił się kapeluszem i wyjaśnił: — Łaciata nam uciekła, karowa udrała. Nie widział? Łaciata, tędy...
— Karowa uszła. — Wartownik kiwnął głową. — Wot tam widno — pokazał na pasące się w dali bydlątko.
Czereśniak raz jeszcze złożył ukłon, kiwnął na syna i obaj ruszyli kłusem.
Oddaliwszy się na bezpieczną odległość, zwolnili jednak, wrócili do rytmicznego, szerokiego kroku ludzi zdążających daleko.
— Przez to twoje żelazo tom się spocił — stwierdził ojciec. — Trza było nie brać.
— W dziupli by zardzewiało. — odrzekł Tomasz i wsunąwszy rękę pod kurtkę poprawił broń na brzuchu. — Może się przydać.
Minęły może trzy, może cztery godziny, gdy nagle stary za drobił niczym do polki. Tomasz zmienił nogę raz i drugi, starał się dostosować, ale na próżno. Ojciec coś sobie widocznie w mózgu obliczał, kalkulował poruszając bezdźwięcznie wargami i zwalniał, to znowu przyspieszał do wtóru myślom.
— Trudno by z tatą w jednym zaprzęgu — mruknął Tomasz.
— W zaprzęgu musi być koń — odpowiedział stary. — Człowiek się nie nada. Wczoraj za całe popołudnie trzy skiby żeśmy wyorali.
Chwilę szli w milczeniu. Czereśniak przyspieszył. Syn sadził za nim coraz większymi krokami i kiedy ojciec nagle przystanął mało brakło, a byłby wpadł na niego. Widząc, że stary nie rusza, chłopak zdjął z pleców worek z zapasami, zaczął sznur rozsupływać.
— Ty czego? Głodnyś? Jeszcze nie pora.
Ruszył przodem, a za nim Tomasz lokujący z powrotem worek na ramionach.
— Oni mają nie tylko czołgi — zaczął opowiadać ojciec, zwalniając. — Samochody mają. I konie też. — Odwrócił głowę.
— Kto?
— W brygadzie, generał.
— Po co im? — spytał Tomasz obojętnie.
— Pewno jakby się motor zepsuł... Albo może produkty do kuchni wożą: kartofle, chleb, kapustę.
— W brzuchu tak pusto, że burczeć zaczyna.
— Kupimy gdzie chleba. Suchary na potem.
Nie było gdzie chleba kupić, ale stary nie dawał stanąć, dreptał wytrwale bez obiadu i zatrzymali się dopiero wtedy, kiedy przed wieczorem dogonili na piaszczystym gościńcu przechyloną na bok ciężarówkę z podziurawionymi tylnymi kołami. Szofer czekał na lepsze czasy, bo lewarek właśnie koledze pożyczył, a tędy nikt nie jechał. Pomogli zładować, dźwignąć i załadować, za co dostali po dwie kromki z konserwą i całą noc jadąc spali na workach z kaszą, a rankiem, znacznie bliżej celu, pożegnali się czule z kierowcą.
Na skromnym ogieńku z suchych szyszek ugotowali jagły podebrane przez ojca z nadprutego worka i poszli dalej.
Wkrótce potem poszczęściło im się miasteczko nad samą Wisłą, a w nim na skraju sklep i wiele drogi nie trzeba było nakładać. Zadrżał dzwonek u wejścia, kiedy drzwi pchnęli, i sklepowy wyszedł z mieszkania, ale półki były prawie puste: czarna pasta do butów, żółte sznurowadła, na kontuarze duży słój z kiszonymi ogórkami.
— Pochwalony. Pan da bochenek — powiedział ojciec, zdejmując kapelusz.
— Nie ma chleba.
Stary sięgnął do słoja, grzebiąc palcami wybrał największy ogórek, odgryzł połowę i resztę oddał synowi. Wytarłszy palce o kapotę dobył woreczek zawieszony na piersi, a z niego zwitek banknotów i jeden położył na kontuarze.
— Chleba.
— Rano był, teraz nie ma. — Sprzedawca klasnął dłonią o blat.
Czereśniak rzucił drugi banknot, odczekał chwilę i przypasował obok trzeci.
Sklepowy patrzył uważnie, przysunął rękę bliżej pieniędzy.
— Może być połówka — skusił się.
— Cały — zażądał Czereśniak kładąc czwarty banknot i wszystkie razem przyklepał dłonią.
Sprzedawca sięgnął pod kontuar, dobył okrągły chleb. Tomasz odebrał od niego bochenek, wsunął do worka, a stary szybko cofnął rękę z pieniędzmi, zostawiając tylko jeden banknot. Sklepikarz ujął długi nóż do chleba, stuknął ostrzem po kontuarze.
— Reszta — zażądał groźnie.
— Tyle się należy. Niech będzie pochwalony.
Stary się ukłonił, wsadził kapelusz na głowę. Sklepowy zmierzył młodego oczyma, zrobił krok, by wyjść zza kontuaru, lecz cofnął się po namyśle i machnął ręką, że niech tam. Tomasz pochylił głowę i obaj z ojcem wyszli.
Długo brzęczał dzwonek u wejścia. Sklepowy stał przy szybie i patrzył, w którą stronę tamci odchodzą. Potem splunął na dawno nie zamiataną podłogę, włożył czapkę i przekręciwszy klucz w drzwiach szybkim krokiem ruszył ulicą w stronę miasteczka.
Czereśniakowie podjadłszy chleba z cebulą wędrowali dalej szerokim gościńcem, któremu po lewej las towarzyszył, a z prawej w dole widać było Wisłę. Tomasz zerkał co pewien czas za siebie. Z cienia wierzb wyszli akurat w słońce, kiedy nie hamując kroku pociągnął za rękaw starego, idącego w przedzie.
— Ojciec...
— Czego?
— Trzej na rowerach jadą. Skoczymy między drzewa?
Czereśniak przystanął, popatrzył, zastanowił się chwilę i bez słowa spokojnie ruszył dalej. Tomasz za nim. Rowerzyści byli coraz bliżej, prawie już doganiali, lecz stary jakby ich nie widział. Jeden z tamtych — właściciel sklepu — nieco zwolnił, a dwóch, chudy i gruby, zjechało na lewą stronę drogi. Nacisnęli mocniej pedały, wyprzedzili i zeskoczywszy z siodełek ustawili rowery pod wierzbą.
— Rozepnij kapotę — powiedział ojciec nie odwracając głowy.
O dziesięć metrów z tyłu czaił się sklepowy z ciężką pompką w ręku, a dwaj z przodu zastąpili im drogę. Czekali na rozstawionych, lekko ugiętych nogach i kiedy nasi podeszli bliżej, tamci jak na komendę dobyli noży, z trzaskiem otworzyli sprężynowce.
— Cała forsa albo będziemy pruć — zawiadomił chudy.
— Chyba żebym wypruł pierwszy — odpowiedział Tomasz i rozchyliwszy kurtkę błysnął automatem. — Scyzoryki równiutko na ścieżce i trzy kroki do tyłu... A teraz na pysk i leżeć. Ty też! — zawołał do cofającego się sklepikarza.