Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Tymczasem ojciec podniósł noże, palcem popróbował ostrza. Jeden zamknął i schował do kieszeni, a z drugim w garści dokładnie oglądał rowery.

— Ten najgorszy — powiedział z westchnieniem i przeciął sprężynowcem opony na damce sklepowego. — Panie Boże dopomóż — dodał uprzejmie na pożegnanie, kiedy obaj z synem przymierzali się do siodełek.

— Źle wychowane — rzekł Tomasz, bo z trzech leżących ani jeden głowy nie podniósł.

Na rowerze jedzie się znacznie prędzej niż jakby iść piechotą, nawet jeśli droga piaszczysta, a ścieżka wąska i kręta. Niedługo zresztą trakt lekko skręcił, wyprowadził na szosę. Stary poprawił kapelusz, pochylił się nad kierownicą i mocniej nacisnął pedały. Za nim na kółku podciągnął się Tomasz.

Dawali sobie zmiany, jak trzeba prześcigali zaprzęgi konne. Nawet raz z góry udało im się wyprzedzić powolną ciężarówkę. Tak dojechali do tablicy z napisem: GDANSK 172, spod którego, jak się dobrze przyjrzeć, przebijały świeżo zamalowane litery: DANZIG.

Za tablicą była górka, a z niej znowu zobaczyli Wisłę i miasto nad samym brzegiem leżące. Szosa prowadziła nad rzeką, w lewo żadnego skrętu nie było, więc chcąc nie chcąc zjechali między domy.

Cały brzeg był w tym mieście kamienny i ulica brukowana kwadratowymi kostkami. Co parę metrów sterczały żelazne pniaki, a do dwóch grubymi linami przycumowana była barka. Prowadziły na nią kładki — dla wchodzących na pokład i wychodzących. Niewysoki, krępy kapral w za oliwionym na kolanach drelichu kierował załadunkiem worków z mąką.

Czereśniakowie przystanęli i słuchali chwilę, jak pokrzykuje groźnie na robotników i pomagających im żołnierzy.

— Potrzymaj, Tomek — rozkazał ojciec złażąc z siodełka i podszedł bliżej. — Panie kapral... — zagadnął, ale tamten nie spoglądał na boki, nie słyszał nawet pewno, że go wołają.

— Panie sierżancie... — zagadnął głośniej Czereśniak, odczekał chwilę i krzyknął: — Panie poruczniku!

— Stopni, obywatelu, nie odróżniacie? — Kapral się odwrócił. — Nie jestem porucznikiem, do cholery.

— Ale pewno pan będzie. Z takim wyglądem.

— Czego chcecie, ojciec?

— Żeby pan zabrał.

— Nie mogę, transport wojskowy.

— Ale nie armaty, tylko mąka.

— To niczego nie dowodzi. A może w mące granaty?

— A może syna wiozę do Gdańska, do wojska?

— Od tego są RKU. — Kapral szmyrgnął perkatym nosem i spode łba popatrzył na rozmówcę.

— Ja do swojej brygady pancernej.

— Czemu to nasza brygada ma być wasza?

— Bo ja pod Studziankami prowadziłem odsiecz dla batalionu Baranowa na czołgu, co miał napisane 102.

— „Rudy”!

— Nie było rudego. Porucznik, co dowodził, był czarny, ten przy radiu — jasny jak len...

— Ten jasny teraz dowodzi... Szybciej wy z tymi workami! — popędził ładujących i dodał: — Teraz ja w tej załodze będę. Kapral Wichura.

— Czereśniak — stary uniósł kapelusza.

— No, co się ojciec patrzycie? Jak do naszej brygady, to siadać. Gdzie syn?

— Tomek! Pójdź no tu.

— Czekajcie. — Kapral zatrzymał nadchodzącego, pomacał muskuły.

— Może by pomógł?

— Można. Pomóż im, Tomuś. — Czereśniak odebrał rowery, zręcznie przeprowadził po kładce i ułożył je na pokładzie obok budki sterowniczej.

Tomasz szerokim krokiem poszedł ku otwartym drzwiom magazynu.

Zadali mu worek na plecy, a on wziął jeszcze drugi pod pachę i ruszył po kładce na barkę.

Na tej barce załadowanej workami z mąką, wleczonej przez mały, ale gęsto dymiący i czarny jak smoła holownik, płynęli od wieczora przez całą noc i jeszcze pół następnego dnia. Płynęliby może do samego Gdańska, gdyby się Tomasz nad miarę nie postarał. A zaczęło się od tego, że żołnierze mieli harmonię, jeden drugiemu do ręki ją wpychał, próbowali grać, ale nikt nie potrafił.

— Dajcie no tu — powiedział Wichura. — Nowych zapytam. Małorolni często potrafią.

Wziął instrument i przewędrował nad burtą ku tyłowi barki, gdzie pod sterówką siedzieli na swych kapotach Czereśniakowie.

— Umiecie grać, ojciec?

— Syn potrafi.

Tomasz wziął harmonię bez słowa, spróbował paru taktów i twarz mu się zmieniła, ciepło ją rozświetliło od wewnątrz. Nabrał tchu w płuca, zrobił oko do kaprala i po zawadiackiej przygrywce zaśpiewał:

Już kuferek stoi zrychtowany,
już tam stoi na stole.
Wynieś mi go moja najmilejsza,
wynieś mi go na kolej.

Kapral uśmiechnął się, oparł o malowaną w łaty sterówkę i zaczął do rytmu postukiwać w blaszany dach.

Już tam kolej stoi zrychtowana,
przy kolei wielki plac,
jak ja będę do wojska odjeżdżał
będzie za mną wielki płacz.

Holownik ryknął ostrzegawczo syreną, ale Tomasz nie przerwał grania.

Będą za mną dziewczyny płakały
com ja z nimi...

Od strony holownika załomotała ostra seria karabinu maszynowego, druga i trzecia.

— Co jest? — zawołał Wichura w stronę tych na dziobie, wyciągając z kabury pistolet.

— Mina! Mina na kursie! — odkrzyknęli żołnierze.

Holownik ostro skręcił, powlókł barkę ukośnie w prawo, lecz było już za późno i lewa burta podpływała coraz bliżej do wystającej z wody półkolistej miny.

— Cholerny świat! — zaklął Wichura, chwycił pychowe wiosło i szeroko rozkraczony stanął u burty.

Czereśniak się żegnał i poruszał wargami w modlitwie. Tomasz schował za siebie harmonię, jakby ją własnym ciałem chciał osłonić. Mina była coraz bliżej, grube paluchy zapalników groźnie sterczały na boki. Wichura łagodnie dotknął wiosłem metalowej pokrywy, nacisnął.

— Żeby się tylko nie omskła — szepnął stary.

Kapral, odpychając, zrobił parę kroków wzdłuż burty ku rufie. Potem z ogromnym trudem, jak gdyby nagle stało się znacznie cięższe, wyciągnął wiosło i siadł, bo strach ugiął mu nogi.

— Rany boskie, żeby który z tych paluchów zaczepił...

— Kto inny zaczepi — powiedział wesoło Tomasz.

— Z holownika strzelali, żeby zdetonować, ale trafić niełatwo. Mogą jeszcze na niej dobrzy ludzie zginąć.

Tomasz wstał tak gwałtownie, że jęknęła harmonia. Dobył spod poły kurtki swój automat i zarzuciwszy pas na łokieć, legł przy rufie, gotując się do strzału.

— Czekaj trochę — powiedział Wichura i zawołał do żołnierzy: — Padnij, wszyscy padnij!

Tomasz nie patrząc za siebie złożył się do zapalnika. Lufa chodziła w dół i w górę w rytmie łagodnej fali spod śruby. Spróbował gonić cel, ale nie wyszło. Rozluźnił stwardniałe mięśnie. Wziął w płuca powietrze, wypuścił i wstrzymał dech. Łagodnie coraz dalej ściągnął spust i znów poluzował.

Jeszcze raz wdech i wydech, ściąganie. Muszka od dołu znad fali podeszła do ciemnej kreski zapalnika i równocześnie zagrała seria. Ułamek sekundy czekał, widząc, jak kule krzeszą błyski z korpusu miny i...

Wybuch!

Słup wody poszedł w górę, potem przetoczył się grzmot, fala podrzuciła barkę. Stara berlinka wiślana jęknęła jak żywa, zatrzeszczała wszystkimi wręgami. Doleciały dalekie bryzgi, padło kilka furkocących odłamków. Echo powtórzyło grzmot i znowu zapadła cisza.

Wichura wstał, kopnął odłamek. Spojrzał na puste miejsce, w którym leżał przed chwilą Tomasz. Zdziwiony obejrzał się i zobaczył, że strzelec siedzi już z powrotem pod sterówką, na kolanach trzyma połyskującą klawiszami harmonię.

— Niechże cię! — podchodząc bliżej powiedział Wichura z podziwem.

— W brygadzie chyba tylko Kos, co by ci zrównał.

69
{"b":"759768","o":1}