Литмир - Электронная Библиотека
A
A

— Na harmonii?

— Nie. W strzelaniu.

Obaj Czereśniakowie uśmiechali się, a Tomasz, cichutko grając, wyświstywał melodię przez szczerbę między przednimi zębami.

— Zaczekaj! — Wichura energicznie chwycił go za rękę. — Gdzie automat? Skąd masz broń, jak jeszcze w wojsku nie jesteś?

— Nie mam — odpowiedział Tomasz i twarz mu skamieniała.

Długą chwilę mierzyli się oczami. Wreszcie Wichura powoli wstał, z wysiłkiem przywołał uśmiech na twarz.

— Jak nie, to nie. Będzie okazja, poszukamy.

Wsadziwszy rękę do kieszeni odszedł powoli na dziób do swoich żołnierzy. Stamtąd niespokojnie popatrzył w stronę łaciatej sterówki, przygryzł wargę, a potem przykucnął za windą kotwiczną i pokręcił korbką polowego telefonu.

— Holownik? Tu Wichura. Kapral Wichura. Przycumujcie w najbliższym mieście, gdzie garnizon...

Motorzysta aa statku nie pytał nawet dlaczego, lecz tylko potwierdził przyjęcie rozkazu.

Szli może jeszcze pół godziny trzymając się najgłębszego nurtu, a potem w przedzie pojawiło się miasto i nieduża przystań. Holownik dał sygnał syreną, zespół skręcił na płyciznę i barka sunęła teraz blisko, coraz bliżej brzegu. Nad wodą schylały się konary drzew. Obaj Czereśniakowie, obserwujący je uważnie, porozumieli się wzrokiem.

— Harmonii żal, ale trzeba.

— Jak trzeba, to trzeba. Tylko dźwignij mnie, Tomuś, bo nie doskoczę.

Gdy potężny konar przechodził nad pokładem, Tomasz podsadził ojca.

Gałąź strąciła kapelusz. Stary podciągnął się, siadł okrakiem i stęknął z rozpaczą:

— Trzymaj go!

— Trzymam — mruknął syn zawieszony ręką i nogą, dźwigając z pokładu jeden z rowerów.

Żołnierz na dziobie zarepetował karabin i krzyknął:

— O rany, wieją!

Wichura się zerwał, pobiegli razem ku rufie. Pochylony jesion, w koronie którego jak dwa indyki trzepotali zbiegowie i połyskiwały rowerowe szprychy, odpływał coraz dalej. Kapral wydobył pistolet, ale nie uniósł go nawet i wstrzymał celującego żołnierza.

— Nie trzeba. Ludzi żal, a po drugie — ten młody za dobrze strzela... — Rozejrzał się i położył rękę na opartej o sterówkę kierownicy. — Rower na naszą korzyść. Rower i kapelusz... — Podniósł z pokładu wyburzałe, spłowiałe od słońca i deszczów nakrycie głowy starego. — Biegnij na dziób — rozkazał — i zawiadom holownik, że już nie trzeba. Prujemy prosto na Gdańsk.

Ledwo poszarzało, Czereśniak obudził syna.

— Pospałby ojciec jeszcze trochę.

— W głowę zimno.

— Kapotą przykryć można.

— Posłuchaj, Tomuś.

Młody dźwignął się z jamy wygrzebanej w stogu zeszłorocznego siana.

Nie bardzo daleko warknęła seria, potem druga i stęknął granat. Po chwili załomotało podobnie, ale bliżej.

— Później zjemy — zaproponował stary.

— Później — potwierdził syn.

Ześliznęli się na łąkę, spiesznym krokiem ruszyli przez krzaki, byle dalej od strzałów.

Stopniowo pojaśniało i przycichło. Nad świergotliwym, czystym strumykiem przegryźli po sucharze, zapili wodą i w znacznie lepszych humorach pojechali twardą ścieżką przy polnej drodze. Tomasz pedałował, trzymając na ramie ojca, który co chwila się poprawiał i przygadywał.

— Trzeba ci było, Tomuś, tę minę rozpukać? Niechby se pływała, myśmy ją minęli. A teraz zamiast siedzieć wygodnie...

— Jak się ojciec nie przestanie kręcić, to będziemy w rowie leżeli.

— Muszę, bo inaczej rura mi zadek w poprzek przefasonuje... — Trafiwszy na wybój Czereśniak urwał, jęknął, a po chwili dodał: — I rower jeden przepadł.

Tomasz wybuchnął gwałtownym śmiechem.

— Czego ryczysz, głupi?

— Bo mi ojciec włosy w sam nos pakują — chichotał dalej i stary zaczął mu cienko wtórować.

Z tym śmiechem zjechali ze sporej górki. Ścieżka skręciła w wesołą, biało-zieloną brzezinę, a tam w poprzek leżał pień. Gwałtownie przyhamowali, zarzuciło, rąbnęli na ziemię. Leżeli jeszcze, kiedy zza drzew wybiegło dwóch Niemców — drobny feldfebel i wysoki szeregowiec.

— Halt! — krzyczeli celując z automatów do leżących. — Kleider weg!

Czereśniakowie wplątani w rower, rozciągnięci na ziemi, z podniesionymi nad głowy rękami, nie bardzo wiedzieli, co mają najpierw robić.

— Rozpieraj, rozpieraj — tłumaczył podoficer i rozpinając guziki munduru gestami pokazywał, czego chce. — Aber schnell! — tupał nogami, oglądając się niespokojnie za siebie.

Czereśniakowie, widząc, że nie ma żartów, wygramolili się spod ramy i kierownicy, wstali z ziemi, zaczęli ściągać kapoty.

— Ani chybi zastrzelą i jeszcze rower zabiorą — mamrotał ojciec.

Tomasz usiłował wyszarpnąć swój automat, lecz zaczepił muszką o podszewkę. Wysoki Niemiec zdążył doskoczyć i wyrwał mu broń.

— Partisanen, Banditen — cedził przez zęby i z wolna unosił własny pistolet maszynowy, nie zdejmując palca ze spustu.

Feldwebel wstrzymał go i kładąc dłoń na ustach, rozkazał:

— Maul halten!

Po chwili Czereśniakowie zostali już tylko w gaciach. Niemcy gestami kazali im lec na ziemi, a sami rozdziali się błyskawicznie, nie przestając grozić automatami. Przez chwilę tak wyglądało, jakby razem mieli się wybrać do kąpieli, ale fryce zaraz spiesznie chwycili chłopskie ubrania. Myląc rozmiary, wyszarpywali sobie nawzajem portki, koszule, kapoty. Wreszcie odziali się jako tako i zabrawszy rower, ruszyli w tę stronę, z której nasi nadjechali.

— Maul halten! Ruhe! — stłumionymi głosami pokrzykiwali jeszcze spomiędzy drzew.

Czereśniakowie chwilę leżeli spokojnie, potem unosząc głowy rozpatrzyli się na boki, a wreszcie Tomasz, wdziawszy niemieckie spodnie i saperki, ostrożnie ruszył ścieżką. Na skraju brzeziniaka ze zdziwieniem zobaczył w trawie wszystkie automaty — swój i oba niemieckie. Chwycił pepeszę, zarepetował, lecz już było za późno: Niemcy dotarli na garb pagórka i właśnie znikali za horyzontem. Zabrał broń i wróciwszy zastał ojca siedzącego na pniu i ubranego już w podoficerski mundur, w pasie, nawet z czapką na głowie.

— Krój dobry — obracając się, demonstrował stary — tylko kolor paskudny i muszę te wrony wyrzucić, bo inaczej daleko nie... — urwał, rzucił nóż, który przygotował do odpruwania i nagle uniósł ręce.

— Co ojciec?

— Ciśnij, Tomuś, te pistolety, ciśnij, powiadam, na ziemię — rozkazał synowi.

Tomasz położył broń na trawie i obejrzawszy się zobaczył cztery lufy i czterech radzieckich żołnierzy, gotowych do strzału. Tamci kpiąco obejrzeli schwytanych, jeden podniósł z ziemi kurtkę mundurową i rzucił Tomaszowi.

— Poszli fryce. Hitler kaputt!

Nie mówiąc więcej ni słowa, wyprowadzili obu Czereśniaków z brzeziny na polną drogę. Tomasz zezem popatrzył na ojca, czy do unteroficera podobny, i aż się przestraszył, bo jakby kto nie wiedział, mógłby uwierzyć.

Mimo że niemłody, to na feldfebla z końca wojny był nawet za dobry.

— Trzeba im powiedzieć, że my Polacy — doradził półgłosem.

— Niech ręka boska broni — usłyszał szept w odpowiedzi. — Takich Polaków, co u Niemca służą, to oni na miejscu.

Nie minęło pięć minut, jak doszli do szosy, na której czekał spory oddział jeńców uformowanych czwórkami do marszu. Po dołączeniu naszych jeden z żołnierzy, którzy wzięli Czereśniaków do niewoli, zawołał:

— Gatowo!

— Szagom marsz! — padła komenda od czoła.

Kolumna ruszyła. Niemiec idący obok w szeregu odwrócił głowę w kierunku starego i cicho spytał:

— Sind sie jetzt gefangen werden, Herr Unteroffizier?

— Paszoł ty won — odpowiedział Czereśniak i pokazał mu język.

Kolumna mijała drogowskaz z rosyjskim i polskim napisem: GDAŃSK 63.

— Już blisko — westchnął stary. — Tylko ancug mi się nie podoba — szarpnął i zerwał z piersi nadprutego orła.

Po zaręczynowej zabawie czas począł się bardzo dłużyć załodze „Rudego”.

Generał niby obiecał, że pośle ich do sztabu 1 armii w ślad za czterema wcześniej odesłanymi czołgami, ale bardzo był czymś zajęty ostatnio i nie umieli go przychwycić.

Tymczasem więc, jak to w garnizonie na tyłach, wyznaczono ich do prac w parku maszynowym, to znowu na wartę, a najczęściej, że względu na Szarika, kazano pilnować podczas prac na ulicach miasta wziętych do niewoli Niemców. Nie była to służba ciężka, tyle że mało ciekawa. Siedzieli na gruzach rozwalonego domu i wystawiali twarze do słońca. Gustlik z nudów poświstywał i podśpiewywał. Grigorij marszczył czoło i po raz dziesiąty opowiadał Jankowi:

70
{"b":"759768","o":1}