Za nim jak cień, tyle że o dwa kroki z tyłu, ruszył Józek.
— Teraz parę dni nie masz co o przepustkę prosić — rzekł Kos do Jelenia.
— Daj sam zgodę. Skoczymy z Frankiem, uwiniemy się gibko.
— Pozwól mu — wsparł przyjaciela Grześ.
— Stąd i trzydziestu kilometrów nie ma, a potem jak nad Nysę ruszymy, trudno będzie wracać — dowodził Wichura. — Specjalnie dziś ani kropli do tej pory nie piłem...
— Dobra — zezwolił Janek, widząc, że sytuacja się gmatwa — ale żebyście wrócili przed świtem.
Zniknęli, jakby ich wiatr zdmuchnął. Saakaszwili westchnął i powtórzył swoją propozycję:
— Pokaż ten list, to może razem zrozumiemy.
Nie mając ochoty wracać do stołu, poszli przez sad, w pole, przysiedli na trawie pod kępą tarniny i tam przy wtórze szalejących z wiosennej radości skowronków Janek zaczął czytać Grzesiowi kartkę od Marusi:
— „Kochany! Nie wiem, czy kiedykolwiek potrafimy oboje wywdzięczyć się Lidce za to, co dla nas zrobiła. A teraz proszę i ciebie, i całą załogę — nie przyjeżdżajcie do szpitala...”
Kos urwał w połowie zdania i spytał:
— Rozumiesz?
— Nie wszystko — westchnął Saakaszwili. — Jedno pewne, że nie chcą wizyt przez te opalone włosy. A co Lidka dla was zrobiła, nie wiem, ale takiej dziewczyny ze świecą po świecie szukać...
Od godziny łazik Wichury tłukł się leśną wyboistą dróżką, podskakując na korzeniach i kamieniach.
— Pierońska droga — klął Jeleń, zaciskając dłonie na stalowych uchwytach, by nie wypaść.
— Szosą bez przepustki daleko nie zajedziesz — odburknął mu zza kierownicy Wichura. — Najgorsze jeszcze przed nami, bo jakby nie kluczył, trzeba przeciąć główną drogę na Kostrzyń i Poznań, a po niej jednym ciągiem wojska idą.
— Nie szło już dłużej czekać. Jak Honoratę do Marusi do szpitala damy, to wszystkie trzy razem do Polski wrócą. Nikaj mi się nie zgubi.
— Nie wiadomo tylko, czy jeszcze czeka — złośliwie podpowiedział kierowca.
— Jużeś mówił — wtrącił spokojnie Gustlik. — Byłeś drogi nie zmylił...
Chwilę jechali w milczeniu. Las prześwitywał coraz mocniej i wkrótce samochód, forsując płytki rów, wyjechał spomiędzy drzew, stanął w cieniu rozrośniętego krzewu leszczyny.
Kilkanaście metrów w lewo, na wypalonym karczowisku, piętnastoletni może chłopak w przydługiej kapocie wiódł przy uździe konia o żebrach sterczących przez skórę. Starzec w koszuli z zawiniętymi rękawami, w wojskowych spodniach i polowej czapce, na której został cień po odprutym hitlerowskim orle, prowadził pług. Skończywszy skibę, przystanęli, by odpocząć i popatrzeć z łagodnego pagórka w dół, na szeroką szosę, którą płynęły wojska podobne do wartkiej, niespokojnej rzeki.
Wichura zgasił silnik i wówczas poprzez gwar i pomruk motorów usłyszeli głosy wesołe i zadzierzyste, podbite stukotem kopyt. Poznawszy melodię zaczęli odróżniać słowa:
Od Berlina jadę, szabelką toczę,
szabelką toczę,
Wynieś mi chusteczkę, moja najmilejsza,
o to cię proszę.
Spojrzeli po sobie, Wichura sięgnął do schowka pod siedzeniem, dobył lornetkę i popatrzywszy oddał Jeleniowi.
— On.
— Prawda — przyświadczył Gustlik. Warto by podjechać, ręka ścisnąć.
— Od razu byśmy wpadli. Trzeba wyczekać chwili i wtenczas skok na pełnym gazie.
W kręgu lornetki wyraźnie widać było na czele oddziału wąsatego dowódcę, już nie wachmistrza, lecz porucznika Kalitę. Poznać łatwo, choć szrama przez policzek nowa, a i medali na piersi przybyło. W pierwszej trójce jechał harmonista, po bokach najtęższe gardła w zwiadowczym szwadronie. Dalej śpiewali zawadiacko, ale i tęsknie.
Za białą chusteczkę dam ci pierścionek, dam ci pierścionek,
Nim ziarno dojrzeje, nim las posiwieje, wezmę za żonę.
Na ułański śpiew nakładał się coraz silniej warkot silników. Brygada ciężkiej artylerii podjeżdżała do skrzyżowania dróg. W otwartych łazikach dowództwo, na ciągnikach traktorzyści i działonowi, a na lawetach, niczym wróble na parkanie — kanonierzy.
Pod brezentami amunicyjnych ciężarówek pełno było żołnierskich gratów, a na burtach bielały hasła świeżo malowane: „Witaj, kraju ojczysty”,
„Zwyciężyliśmy w boju, zwyciężymy w odbudowie kraju”. Na wyrost tak pisali, bo żołnierz już wiedział, że nie prostą drogą i nie zaraz powróci.
Jeleń przesunął lornetkę i odczytał na drogowskazie u skrzyżowania dwa wielkie napisy BERLIN, łacińskimi literami i cyrylicą, ostrza zaciosanych w szpic desek wskazywały, skąd wojska idą. Na wprost do Kostrzynia było 20 kilometrów, do Poznania 207, ale polskie jednostki, zarówno kawalerzyści, jak artyleria, skręcali w stronę Frankfurtu, Kotbusu i Szpremberga.
Ciągnęła jeszcze kolumna dział, a już bokiem przemknęła błyskawicznie kompania motocyklistów i Gustlik pomyślał, że może żeby nie kurz, to by podporucznika Łażewskiego wypatrzył.
Zaraz potem maszerował radziecki pułk piechoty gwardii. Na przedzie dowództwo w orderach i sztandar, a tuż za nim zwiadowcy śpiewający piosenkę o Katiuszy i kwitnących jabłoniach, przyświstujący po każdej zwrotce.
Maszerowali radzieccy piechurzy na Poznań, a obok nich nadciągali nasi, również z dowódcą pułku na czele. Kolumna skręcała na południe, śpiewając:
Kiedy powracamy z Berlina, z Berlina,
Wychodzi na spotkanie dziewczyna, dziewczyna,
będzie dużo śmiechu, będzie trochę łez
i w lufach automatów zakwitnie biały bez.
Nakładały się na siebie piosenki, jak ongiś na tej syberyjskiej stacji, na której z Jankiem się spotkali. Żołnierze sąsiednich kolumn pokrzykiwali i bardziej dla zabawy niż z potrzeby wymieniali papierosy i tytoń. Słów naturalnie nie było słychać, a po chwili nawet nie słychać pieśni, bo za piechotą pełzła kolumna czołgów w kurzu i ryku silników, zatrzymała się, żeby przepuścić przez skrzyżowanie resztę zamykającego batalionu.
Wojska szły, a oni wciąż siedzieli w swym zaczajonym łaziku pod leszczynami. Cień się przesunął, słońce przygrzewało w plecy, Gustlikowi było coraz smutniej i nudniej.
— Do jesieni tu myślisz przeczekać? — zagadnął Wichurę.
— Póki na szosie coś się nie zatka, nie ma co marzyć.
— A jak nigdy?
— Maszeruje tyle wozów, to któryś stanąć musi — stwierdził Franek z przekonaniem.
Czekali jeszcze kwadrans w napiętym milczeniu, a potem się okazało, że Wichura zna prawa tłumnych przemarszów. Od strony Berlina, może pół kilometra od nich, coś się stało, jakiś traktor z działem czy samochód z przyczepą utknął skośnie do prądu, dwa usiłowały go minąć jednocześnie i zaklinowały wąskie gardło na amen. Za nimi tłum gęstniał, a bliżej się przerzedziło.
— Chwyć mocno za klamry — poradził Franek Gustlikowi, zapalając silnik.
Ruszyli jak do sportowego rajdu. Piaszczystą dróżką przeskoczyli w obłoku kurzu karczowisko, z piskiem hamulców zwolnili nad rowem, sforsowali go i bucząc sygnałem przepchnęli się między piechotą.
Gwałtownym skrętem Wichura uniknął zderzenia z ciężarówką, która, pewna swego na głównej drodze, nie miała zamiaru zwalniać. Po mostku przedziurawionym granatem artyleryjskim zjechali na boczną szosę, odsądzili się od głównej i dopiero wtedy, ocierając pot z czoła, kapral odetchnął.
— Już myślałem, że mnie ten gruby naznaczy i karnego raportu nie uniknę — powiedział do Gustlika i pokazując kierunkowskaz z napisem RITZEN, dodał: — Popatrz, już blisko.