Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

19 października

Chłonę inną psychiatrię. Tutaj inaczej traktuje się pacjentów i jest więcej lekarzy i psychologów. Żal, że nie będę mogła być ze schizofrenikami na co dzień.

Wtedy nasze szaleństwo przerażało nas samych, a krzyk z izolatki niósł ulgę, tam było coś lub ktoś, kto cierpiał także za nas. Tam siennik wchłaniał wydaliny i parował wiecznym szczęściem. Długie ramiona kaftana bezpieczeństwa tuliły do snu sierotę. Milczenie miało sens. Fenactil spajał myśli i zniewalał nasze uczucia.

21 października

Ogarnął mnie „syndrom Lublińca”. Dlatego nie mogłabym tutaj powrócić. – Jestem zdrowa – mówiłam psychiatrze, a on z uśmiechem wydawał rozkazy armii olbrzymów pilnujących naszych myśli. Sumienie przeciekało im przez palce. Wzywałam mamę, a jej łza rosła w kącie pokoju i przybierała kształt miłosnego wyznania. Wstydziłam się jej lubieżnych zmagań z przestrzenią.

22 października

Nie mogę wyzwolić się od wspomnień tamtych lat. Powracają natrętnie każdego wieczoru w klinice.

Oddział młodzieżowy gubił się i trwał w stereotypach. Siostra oddziałowa miała pakt z diabłem, a salowe trawił wampiryzm. Wysysały z siebie patologię.

Pewnego ranka, po wielkim oczekiwaniu, ktoś podał mi rękę i zaprowadził na dworzec kolejowy. Liczyłam wagony mijanych marzeń. Było ich trzynaście i zrozumiałam, że kiedyś tu powrócę.

23 października

Dokonuję rozrachunku z tamtą psychiatryczną przeszłością.

Lubiłam małą dziewczynkę, która nigdy nie wypowiedziała słowa. Kiedy odchodziłam, usłyszałam „mama” i sądzę, że to emocje spowodowały moje przesłyszenie. Dziewczynka codziennie biła głową w ścianę i rozwiązywano ją do obiadu. Wtedy pluła mi do talerza. A jednak wierzę, że przemówiła.

Nie rozumiałam wtedy, dlaczego wyrywają nam szponami godność. Wolność zamykałam w butelce i wypuszczałam o północy, kiedy wszyscy spali. Była tak samo zagubiona jak my. W butelce czuła się bezpieczniej.

25 października

Bierze mnie grypa. To już mój czas na chorowanie. Czy słuszne jest to, co robię? Czy powinnam zająć się czymś innym? Albo zmienić proporcje czasu?

Teraz jeszcze sobie na to nie odpowiem. Muszę to poczuć inaczej, by wybrać inną odwagę. To jak nagłe oświetlenie ciemności.

26 października

Mam oczywiście zwolnienie lekarskie i dla odmiany zajętą krtań. Lekarz bardzo się denerwuje, kiedy słucha pracy serca. Nie trzeba tak, panie doktorze. To niczego nie zmieni.

27 października

Trawi mnie wysoka gorączka.

Czy nadal mam być psychologiem? Czy ludzie naprawdę potrzebują mojej pomocy? Czy oni tylko zrzucają na mnie odpowiedzialność za swoje niepowodzenie? Kim ja jestem w tym wszystkim?

Wszystko wydaje się beznadziejne: leki wykupione po znajomości, by się leczyć, brak szans na mieszkanie, płace poniżej zasiłku dla bezrobotnych, upokorzenia. Im nie jest potrzebna służba zdrowia. Im nie jest potrzebny człowiek.

30 października

Zakończyłam staż w klinice. Pani Adiunkt zaproponowała mi pracę, ale nie mogę wrócić do Lublińca i musiałam odmówić. Ucieszyłam się, że mnie doceniono.

Nadal choruję. Buntuję się przeciwko cierpieniu, które jest wpisane w moje życie. Czy buntuję się przeciwko sobie? Czy warto ciągnąć życie? Teraz o to pytam? Tyle jest do poznania, do zobaczenia, do pokonania, do przeżycia. Tylu ludzi do przytulenia, do zrozumienia… Ile strat trzeba przeboleć, nawet wtedy, gdy miałby nastąpić koniec już teraz. Ile radości trzeba pomieścić w oszalałym sercu i samotności.

O Panie, daj mi siły, by żyć codziennym życiem. Chcę cieszyć się jesienią, latem, wiosną, zimą, słońcem, wiatrem, księżycem, sobą, kochankiem i napisanym cudownym wierszem.

3 listopada

Staż w klinice rozjątrzył tęsknotę za psychiatrią. To jeszcze zbyt świeże. Schizofreników trzeba kochać i nic więcej.

12 listopada

Pełno we mnie snów, pomysłów, skojarzeń. Czas ucieka i każda chwila bez pisania wydaje się stracona.

Coraz trudniej odnaleźć mi się w morzu ludzkich spraw. Wynurzam się, by pomóc, i sama się topię w rozterkach.

22 listopada

Mój oddział jest z dnia na dzień bardziej przygnębiający dla mnie albo ja inaczej spostrzegam umieranie innych. Kto, nie będąc lekarzem, znajduje w sobie siły, by obcować nieustannie ze śmiercią, zamiast być tam, gdzie życie woła o pomoc?

23 listopada

Uczestniczę w międzynarodowym kongresie w Warszawie: O narkomanii i alkoholizmie. Przyjechał cały świat, rozmowy toczą się po angielsku i ja mówię tym językiem. Spotkałam się z Kotanem.

24 listopada

Pamiętnik narkomanki był na wystawie w Nowym Jorku wystawiony przez Polonię w Instytucie Polskim.

26 listopada

Byłam z Kotanem na bankiecie. Wylałam białe wino na amerykańskiego psychiatrę, uśmiechałam się czule do japońskiego psychologa i zniknęłam po angielsku, kiedy indyki wjeżdżały na stół.

Basta. Do północy jeszcze stoję. A potem muszę paść na łoże.

28 listopada

Wykłady są od rana do wieczora. Piję niesamowita ilości kawy, bywam na spotkaniach i padam co wieczór. Mówię po angielsku nawet w toalecie.

29 listopada

Nie odbieram w domu telefonów. Trzeba wyciszyć się, by pożyć jeszcze kilka lat. Rozdrabniam się, źle szukam własnego czasu.

7 grudnia

Dalej halucynuję, tak jak przewidywał Profesor. Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Na to nakładają się przemęczenie i wieczne infekcje.

Ludzie domagają się ode mnie tak wiele, chcą ingerować w moje życie osobiste, chcą czerpać z mego Królestwa cieni, a ja chcę trochę zatrzymać dla tej jednej osoby, którą kocham.

Czy może być coś piękniejszego na ziemi od bycia blisko z drugim człowiekiem, którego się kocha i przez którego jest się kochanym? To cała tajemnica bytu.

78
{"b":"100484","o":1}