28 lipca
Nie potrafię patrzeć na umieranie młodej kobiety na raka płuc. Ma przed sobą kilka godzin życia i bardzo cierpi. Obok niej dzieje się dopełnianie starości. Wędruję po oddziale wśród śmierci jak zagubiony przechodzień, nie w tym tłumie i nie na tym spektaklu umierania, nie w tej sztuce mi grać…
31 lipca
Dzisiaj rano umarły trzy osoby na raka. Podstępna kostucha cicho i niespodziewanie zabrała ich jednocześnie z jednej sali.
Skierowałam chłopca z podejrzeniem schizofrenii do psychiatrów, ale mam wątpliwości i źle mi z tym, jakbym podpisywała wyrok na niewinnego, zawodząc jego zaufanie, kiedy szukał u mnie pomocy. Zrobiłam to, co kiedyś uczynili ze mną, ale tak mi podpowiedziało psychologiczne sumienie, więc czemu dręczą mnie rozterki?
5 sierpnia
Moje przemęczenie sięga zenitu, jestem u kresu sił. To tak, jakby cały świat pukał do mego Królestwa. Przyjeżdża pełno ludzi. Nie mam czym oddychać. A czas letni i dobry. Nie można mieć codziennie bardzo ważnych spraw.
Zabierz mnie na długi spacer, przytulę się do Twego ramienia i na chwilę zapomnę o nich i o sobie.
7 sierpnia
Kiedy leki nie działają, wiem, że jesteś coraz bliżej.
9 sierpnia
Poranny spacer z psem w blasku wschodzącego słońca nad rzeką, gdzie zieleń jeszcze oddycha i daje nowe siły. Dzika kaczka przestraszyła się nas, a kwiaty jeszcze spały. Na niebie zamki z pierzastych chmur zapraszały nas w swoje podwoje.
Zatrzymuję siły, by pobyć trochę dłużej. Odliczanie czasu do startu w nieznane krainy.
16 sierpnia
Chłonę od młodych ludzi zapał, świeżość, siłę dobrego buntu, radość istnienia i smutek egzystencji młodości. Przyglądam się im, by wiedzieć, jak to jest, kiedy ma się szesnaście, dwadzieścia lat na trzeźwo, ze wspaniałą wrażliwością, walką o ideały.
Zabrałam sobie to w tamten czas, dlatego tak blisko teraz jestem z nimi i tak daleko, kiedy spostrzegają mnie jako ich psychologa.
17 sierpnia
Maszeruję przez knieje augustowskie, natchniona nową miłością do tej krainy.
Podobno za mało mówię, jestem oszczędna w gestach, a czasem niczym gromowładny Zeus rzucam słowa kontrolując emocje. Tak mnie spostrzega młodsza część społeczności, z którą się stykam na co dzień.
Jeszcze obawiają się mojej wiedzy, autorytetu i wewnętrznej siły. Ale się narobiło!!!
1 września
Trzeba było powrócić i chodziłam po mieście daleka i samotna, przytłoczona spalinami. Odmawiam udzielania wszelkich wywiadów.
3 września
Kolejny przeskok w krainę cierpień i śmierci. Pacjenci są pełni wiary i rezygnacji w walce z SM.
Powrócił czas marzeń, czytania i rozmyślań. Czas działania zatrzymał się, ale jest zawsze czas przezywania.
Pozornie nic się nie dzieje, lecz we mnie dokonują się zmiany, które nie są zauważalne na co dzień, lecz dopiero w konkretnych sytuacjach zaskakują moich znajomych lub rodzinę.
8 września
Tej nocy dokonał się czas apokalipsy w moich halucynacjach. Krzyże, kości, rzeki, miasta, ludzkie przetworzenia przenikały przez mój pokój, oddalały się i znikały, rozpływały się w moim mózgu, a ja byłam bardzo spokojna.
Nie wiem, jakie będą później tego konsekwencje, lecz teraz noce spędzane w innych wymiarach dają mi poczucie łączności z czymś pozazmysłowym, powodują uczucie bliskości z pacjentami.
Nie sprzeciwiam się. Zaakceptowałam ten element choroby we mnie, oswoiłam i traktuję jako naturalną część mojej osobowości.
15 września
Kocham i to jest absolutnie cudowne. Tak żyć, by codziennie przekraczać swoje JA.
Czy radość życia jest mi dana?
Czy nie strawi mnie ogień, który zasypuję własnym popiołem?
19 września
Poruszam się po oddziale jak we śnie, oswajam się od nowa ze śmiercią tych ludzi, którzy umierają tak nagle na nowotwory lub w przedłużających się męczarniach, i pytam o rzeczy, na które nie ma odpowiedzi, a jednak marnuję czas na rozmyślania.
Zatykam uszy przed przesiadującymi mnie realnymi jękami i wyciem lub cichym postękiwaniem. Tu codziennie dokonuje się akt oczyszczania ludzkości ze wszelkiego zła, tu ludzie umierają wyzwalani przez Boga.
20 września
Brakuje mi czasu. Potrzebuję więcej wypoczynku i nie mogę pomieścić się ze wszystkim, a tak wiele chciałabym robić.
Życie to także kolejne rezygnacje. Nie da się ogarnąć wszystkiego, nadmiar pasji bywa szkodliwy.
5 października
Powróciłam do Lublińca, ale tylko na staż, do kliniki, która jest na terenie szpitala. Zamieszkałam na ostatnim piętrze, w pokoju gościnnym obok podleczonych schizofreników.
Poprowadziłam od razu zajęcia ze studentami medycyny, opowiadałam im o tej królewskiej chorobie, która teraz stała się przekleństwem dla wybrańców losu.
Minęło pół roku od mojego odejścia z psychiatrii, paranoja małego miasteczka odżyła we mnie, ale podchodzę do tego z dystansem i przyglądam się symptomom jak obcy przybysz.
7 października
Spaceruję po terenie szpitala w ciepłe wieczory i przyglądam się świecącym oknom dawnej młodzieżówki. Tutaj dwanaście lat temu zaczęła się moja epopeja psychiatryczna.
Po dwunastu latach stanęłam pod murami zamku opętanych książąt. Te okna miały tamten blask i powracał dawny ból, który drążył starą skazę. Przemijanie utrwalało ślad rozpaczy.
Pamiętam dokładnie rozkład sal: nasza „insulinowa” obok gabinetu lekarskiego, gdzie dokonywano zabiegów powiększania ciał przez tajemne dawki jednostek. A wieczorami pielęgniarka podsłuchiwała nasze rozmowy, by donieść pani Docent o pogorszeniu lub wyzdrowieniu. Czy wtedy już wybrałam?
15 października
Znowu pracuję na zbyt wysokich obrotach. Chodzę na konsultacje na młodzieżówkę, prowadzę wykłady ze studentami medycyny, zajęcia ze studentami z psychologii. Ludzie domagają się spotkań, wywiadów.
A wieczorem… krążę po okolicy w jesiennym deszczu, który zmywa kurz z zastygłego uśmiechu demona tamtych lat. Krata w oknie jest niezmienna. Ciało powieszonego chłopca zdjęli dwanaście lat temu.