8 listopada
Cezar choruje, jest to dość poważne. Chciałam rozładować nareszcie napięcie i rąbałam drzewo. Moje serce nie chce żadnego wysiłku. To tylko kolejne szaleństwo, prawie samobójstwo.
Widziałam tak wielu owładniętych własnym umieraniem, żebrzących o następną dawkę, wbijających się w ściany na głodzie, cuchnących dziwnym smrodem potu, handlujących ciałem i duszą. Widziałam tak wielu, a mimo to ogarnia mnie rozpacz nad każdym odchodzącym młodym życiem.
13 listopada
Pozostało mi pisanie.
Mam mniej zajęć na uczelni, częściej jestem w domu. To chyba znów zapalenie płuc, coś trzeba z tym zrobić, żyć trzeba, być trzeba. Tylko dlaczego, dlaczego to wszystko „trzeba”?
Narkomania przypomina schizofrenię. Następuje autyzm, wyobcowanie, owładnięcie jedną myślą, stereotypowe zachowanie. Są remisje i nawroty do stanów psychodegradacji, zniszczenie uczuciowości wyższej. Są okresy względnej syntonii. Samobójstwo rozciągnięte na nieznany czas. Leczenie głodu psychicznego bez efektów.
15 listopada
Choruję i piszę. Cezar chrapie obok w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa istnienia.
Dlaczego jedni od razu się uzależniają, a inni nie? To podobnie jak z chorobami. Jesteśmy nosicielami różnych chorób, a w sprzyjających warunkach one się w nas rozwijają. Wystarczy bodziec – element spustowy. Wystarczy jeden zastrzyk na początek, by powstała reakcja łańcuchowa, którą wywołuję wirus wszczepiony w zbyt dużej dawce – pobudza neurotransmitery.
18 listopada
Wątpliwości, wątpliwości… Czym jest moje pisanie? Co to za siła, która mnie do niego pcha?
Przeżyłam tę noc. Serce jest coraz słabsze, przeciążone tysiącem pragnień i nowych idei, nie nadąża za chorobami i bezsennością. Kiedy ponownie łapię oddech, coś się we mnie zmienia, jakbym dostawała od Boga nowe terminy na życie.
Nikt mnie nie odwiedza, nikt do mnie nie dzwoni. Ludzie się przyzwyczaili do mojej samotności, której nie są w stanie pojąć.
Basiu, wyjdź z tego łóżka i maszeruj w życie, już czas.
21 listopada
Niestety, nadal choruję. Kaszel męczy godzinami, długie noce w poetyckim uniesieniu i kpinie z umierania. I modlitwa o świeży poranek.
22 listopada
Zasypało świat czystym śniegiem, puszystym i lekkim. Cezara tropi na nim ślady. Musze podnieść się po chorobie.
NIE POTRAFIĘ BYĆ ZŁA. Po prostu nie da się inaczej.
28 listopada
Pojechaliśmy całym rokiem do Warszawy na zajęcia. Mamy wykłady z bioenergetyki, muzykoterapii, gestami. Wieczorami chodzimy do kin, teatrów, a nocami dyskutujemy o psychologii, seksie, człowieku, innym życiu.
Przyglądam się warszawskiej ulicy. Nowe krucjaty nieletnich ćpunów zabijają się w imię prawa do samozagłady. To klejarze. Jak trzeba nienawidzić, by uczynić z siebie zdziecinniałego idiotę, szaleńca, który nie może odpowiadać za siebie. Pracują na zespół psychoorganiczny – całkowite otępienie pełnoletności, przypominają bezwolnych eunuchów, niezdolnych do żadnej świadomej myśli. Mózg staje się jak pole spalonej trawy.
2 grudnia
Pojechaliśmy do Głoskowa. Na ścianie w sali terapeutycznej wisiały klepsydry – Adama, Gawła, Mietka i mojej Marzeny. Zwaliło mnie to.
4 grudnia
Ten dzień przeminął w milczeniu.
13 grudnia
Sądzę, że jestem w punkcie granicznym między normą (co to jest?) a jakimś stanem psychotycznym. Byłam u psychiatry i niestety biorę leki.
Nie ma odwrotu, musze żyć. Samobójstwo byłoby teraz zbyt wielkim okrucieństwem dla tych, którzy mnie kochają.
Czasami rodzi się we mnie jakiś głód życia, nieznana tęsknota za spełnieniem się w innych rolach, smakowanie ciała i duszy jeszcze nie poznanej. Odkrywać trzeba do końca.
24 grudnia
W taki dzień jak Wigilia nic więcej nie trzeba, jeżeli wszyscy się spotykamy i nikogo nie brakuje z najbliższych…
28 grudnia
Mój lęk jest we mnie, nie mogę go pokonać, musiałabym powalić siebie. Psychiatra traktuje mnie jak osobę chorą. Kilka ostatnich wierszy też jest chorych i pełnych wszechobecnego i niepojętego smutku.
Wziąć się w garść, podnieść się z bruku, z kolan, spojrzeć do góry, a nie wciskać się w głąb ziemi, która i tak kiedyś się rozstąpi.
Dziesięć lat abstynencji to pełne zaleczenie. To jeszcze trochę czasu dla mnie, chociaż nigdy nie wierzyłam w statystyki. Gdyby tak było, umarłabym już wiele razy.
4 stycznia 1984 roku
Jak to się dzieje, że świat rano wygląda zupełnie inaczej, chociaż trzeba wstać i iść, iść…
Przestałam brać leki zalecone przez psychiatrę. To także jest bez sensu.
7 stycznia
Doprawdy nie wiem. co się ze mną dzieje. Igram z własnym zdrowiem psychicznym? Czy rzeczywiście jestem na rozdrożu?
Jestem tak blisko wyzwolenia się i co znowu chce mnie wchłonąć? Ja sama, oczywiście, ja sama…
8 stycznia
Baśka, skończ z rozwalaniem się.
Wzięłam się trochę za psychologię, bo zbliżają się egzaminy, za moją schizofrenię, pracę magisterską, trzeba się pouczyć.
Cezar stoczył walki ze wszystkimi psami w dzielnicy, wygrał i został królem. Kuśtyka na dwóch łapach, lecz dumny i zwycięski. On się nigdy nie poddaje, on zawsze zwycięża.
9 stycznia
Podobno Szczepan nie żyje. Mój Boże, oni już wszyscy powymierali. Dzwoniłam do Kotana, pisze posłowie do Pamiętnika.
Nie wiem, co z tego będzie, chyba jakieś kłopoty, ale trudno. Nie cofa się raz wyprowadzonego ciosu, musi dojść celu.
11 stycznia
Podpisałam umowę na wydanie Pamiętnika.
Na zajęciach głoszę, że psycholodzy są schizofrenikami z przymusu, bo rozszczepiają się na instytucję, której służą, i na pacjenta, któremu pomagają.
Lubię zanurzyć się w Tobie, wypełnić się Twoim ciałem bezbrzeżnie. Osaczona ramionami zbyt potężnymi nie stawiam oporu przed pocałunkami. Tak, na jedną chwilę mogę się w Tobie zatrzymać i nie muszę gnać przed siebie za kolejnym urojonym obrazem. Gdzie jesteś?