18 października
Przyglądałam się czemuś, co nazywają społecznością terapeutyczną. Pomyśl Baśka. Myśl!
Przemęczona jesteś, zmęczona życiem. Za wcześnie było to wszystko. Tylko choroby i spustoszenie wokoło. Ale teraz napiszesz tę pracę i nic ci w tym nie przeszkodzi. Żadna siła cię od tego nie odwiedzie. Tak szybko bratasz się ze schizofrenikami.
25 października
Gdybym wiedziała, czym będzie wychodzenie z narkomanii, czym będzie codzienna udręka z marami, tęsknota za śmiercią, nigdy nie wzięłabym narkotyku. Wydawało mi się, że bycie ćpunem i otaczające go życie jest wystarczająco koszmarne, ale to dopiero preludium, po którym wkracza się w krąg otchłani piekielnych.
Dni mijają podobne do siebie, przenikają się wzajemnie, łączą, rozdzielają i znowu się ścierają, fantazja i niepojęta rzeczywistość, do której nadal nie jestem przygotowana.
26 października
U Docenta rozwija się charakteropatia alkoholowa. Szalał dzisiaj na zajęciach, wyzywał po kolei dziewczyny, mnie ominął i zaakceptował moje badania. Wyczuł, że się go nie boję?
Jak uwolnić się chociaż na chwilę od samej siebie? Nieustannie się odradzać, stawać się kimś innym, zmieniać oblicza. To już nie schizofrenia, to cały wszechświat.
29 października
Lubliniec jesienią przypomina mi tamten czas. To pora, kiedy zdarza mi się tutaj powracać. W murach tętni szaleństwo – tysiąc dwieście osób. Badam schizofreników, oswajam, wczuwam się i czuję. I oni wyczuwają moją odmienność.
Poddać się na finiszu, to ostateczna głupota, ale wtedy właśnie brakuje sił i nie wierzy się w powodzenie. Pięć lat pracy nad sobą, studia. Pięć lat walki na ringu z każdym wspomnieniem, myślą, pragnieniem.
30 października
Znowu szukałam Marzeny wśród ludzi na ulicy. Widzę, jak idzie roześmiana, młoda, bezzębna staruszka, wyniszczona, z drugimi włosami, szukająca dostawcy po bramach. Chcę wtedy podbiec, chwycić ją za ramię i powiedzieć – nie chodź tam, Marzena, tam śmierć.
Po co mi to wszystko? Szarpanie się z ludźmi, ze światem realnym. Nie potrafię nadal pomieścić się w granicach własnego JA. Właśnie teraz jestem tak daleko od ludzi, zamknięta w wewnętrznym świecie i na kolejnych stronach dziennika.
3 listopada
Co trzeba przejść, Sted, by w rozpaczy powiedzieć, że życie nie smakuje? Chociaż zachwyca jedną chwilą, radosnymi uniesieniami po to, by mocniej przywalić.
5 listopada
Inaczej jest mi ze schizofrenikami. Badam ich i oni mnie testują na swój sposób, wychodzą do mnie lub włączają mnie w urojenia. Wyznają swoje uczucia, miłości. Nie są wypalonym drewnem. I już wiem, że w lodówce mieszkają małe zielone ludziki, które żywią się szynką.
9 listopada
Czy mogę już sobie ufać? Nadal jestem zbyt blisko. Namacalnie, na wyciągnięcie ręki.
Powiedz sobie cicho japońskie „tak” (OESH). Tajemne. Sobie to powiedz i rozgrzej się dla siebie i innej istoty ludzkiej. Może trzeba było pozostać po tamtej stronie tęczy?
15 listopada
Czy wolność jest normą, czy wejściem w stan patologii? Codziennie przekraczam to zwierzę w sobie, a ono śmieje mi się w twarz, przyjmując postać nikczemnej bestii, i urąga mi, jakby wiedziało, że się na pewno poddam, kiedy nadejdzie mój czas.
Mój psychiatra także jest bezsilny. Lek przeciwdepresyjny jest wszystkim, co może mi ofiarować. Nie mam depresji.
28 listopada
Czy oni znowu mi nie wierzą? Wszyscy mnie podejrzewają i nikt nie ufa, że może być inaczej. Ta choroba jest nieuleczalna, więc i ja powrócę do niej, inaczej być nie może, kiedy umiłowało się stan całkowitego zatopienia w morfinowym morzu. To zmiany biochemiczne w mózgu, ich żadna siła wewnętrzna nie odwróci. Mam ochotę powiedzieć wam „a gówno”, ale od dawna nie przeklinam.
3/4 grudnia
W ten dzień chciałabym zmienić stan materii i stać się mgłą.
6 grudnia
To obłęd. Wszystkie daty kojarzą mi się z różnymi rocznicami ćpania. Grudzień to miesiąc wiele razy przeklęty, lecz odczuwam już nowy rodzaj wibracji – wspomnienia o życiu.
Nie pamiętam, kiedy przy Tobie nie śmiałam się. To siła Twojej miłości wyzwala radość i zbawczą energię życia.
Kiedyś popełnię samobójstwo, które codziennie popełniam – akt spełnienia lęku. Muszę to robić, oszalałabym bez codziennych porannych narodzin.
Wybacz mi, Panie Boże. Poddaję się, bym sama mogła walczyć z sobą.
7 grudnia
Pojechałam do Warszawy zaproszona przez Wytwórnię Filmów Dokumentalnych. Nagrywałam mój tekst przez wiele godzin. Film będzie o naszym klubie i o pani Marii. Zgodziłam się na zdjęcia bez cienia. Podpisałam książkę własnym nazwiskiem, nie będę ukrywać twarzy.
12 grudnia
Spotkałam się z Jerzym, szalonym poetą, który był alkoholikiem i po śmierci Stachury zatrzymał się. Czułam, że jest cały pogmatwany i był mi tak bliski.
13 grudnia
Pojechaliśmy z kamerami na Białą Salę. Poznano mnie tam. To jest charakterystyczne – zna się latami każdego pacjenta z odwyku, tak silna bywa więź emocjonalna.
Ściskało mnie w gardle jak przed ważnym egzaminem, bolało w skroniach. Byłyśmy tutaj z Marzeną. Byłyśmy tak blisko i tak daleko, każda zajęta własnym umieraniem. Ponad sześć lat. To cała epoka w życiu ćpuna.
Nie wiedziałam, co mam tym ludziom powiedzieć. Oni byli na jednej planecie, ja na odległej od ich widzenia świata. Oni jeszcze z przeznaczeniem na śmierć, jeszcze opętani innym rodzajem szaleństwa. Dorota, piękna dziewczyna, całkowicie zniszczona, bez żadnej wiary w jakąkolwiek szansę.
14 grudnia
Poruszyłam kamień z lawiny i czekam na katastrofę. Może sił starczy na jutro i na jutro, i na jutro. Niełatwo jest uciszyć myśl wzbudzoną bolesnym wspomnieniem, żyje w nas w ciągłym ruchu, kłębi się, zadaje ciosy. Czasami podcina kolana lub zwala człowieka.