18 października
Dowiedziałam się, że Sted popełnił samobójstwo w lipcu. On, który twierdził, że się nie da, że trzeba żyć, będzie żyć, dopóki starczy sił. Sted, brakło ci sił? Dlaczego?
Czy naprawdę tak trudno tutaj żyć?
Chyba trzeba wyleczyć się z siebie. Jak tego dokonać, kiedy wierzy się we własne nieistnienie? Moja świadomość jest osnuta narkotyczną mgłą. I tak chodzę codziennie pośród cmentarzyska dusz – do mnie podobnych.
20 października
Marzena pisze, że ostro bierze. Miała zapaść, była jakiś czas w szpitalu. Mieszka w Warszawie sama, zdobyła jakąś chatę. Produkuje, trochę sprzedaje. Prosi, bym do niej przyjechała. Marzenko, poczekaj jeszcze trochę, przyjadę, i to chyba na długo. Hemingway napisał, że człowiek nie jest stworzony do klęski. A przecież i on popełnił samobójstwo. Tylko że był nieuleczalnie chory. Moim rakiem jest morfina.
5 listopada
List od Anny. Pisze, że narkotyki nie dają mi nic, żadnych głębszych i piękniejszych przeżyć. Jest to samo nieszczęście i dno. Prosi, bym jeszcze nie przekreślała siebie. Nałóg niesie za sobą rozpacz, lęk, wstręt do siebie i nienawiść do świata. Czy potrafię zawrócić z tej drogi? Chyba już nie chcę. Nie umiałabym już normalnie żyć, tkwić w tym codziennym ludzkim obłędzie szarego życia. Ludzie martwią się drobiazgami, codziennymi sprawami. I dlatego zapominają, że jest jeszcze coś poza tym.
11 listopada
Dostałam wezwanie na leczenie do szpitala. Jeżeli się nie zgłoszę, mają mnie dostarczyć. Jak przedmiot, dowieźć. A więc stało się. Muszę stąd odejść, by mnie nie odnaleziono. Pojadę do Marzeny. Rodzice nie wiedzą, gdzie ona mieszka, nikt się nie dowie, gdzie jestem i uchronię się przed psychiatrykiem. Muszę opuścić dom. Rodzice tolerowali moją obecność, ale chyba już zrezygnowali z walki o mnie. Odchodzę stąd. Chyba już nigdy tu nie powrócę. Żegnaj, rodzinny domku. Było mi tu kiedyś dobrze. Zbyt dobrze. Choć niekiedy było okrutnie. Wspólnie przeżywaliśmy koszmar. Koszmar, który się już nigdy nie skończy.
26 grudnia
Mieszkam z Marzeną. Razem produkujemy kompot. Musimy trochę sprzedawać, żeby mieć forsę na żarcie. Handluje Marzena, ja wolę nie pokazywać się za bardzo. Chyba szuka mnie milicja. Na pewno, przecież na leczenie miałam zgłosić się z wyroku sądu. Ja latam za suszem i odczynnikami. Rano ładujemy sobie herę i zaczynamy produkować na nowe działki.
To już wegetacja. Coraz mniej odczuwam. Staję się obojętna, niekiedy bardzo agresywna. Trudniej mi jest porozumieć się z Marzeną. Ona ma autentycznego pierdolca na punkcie ćpania. Potrafi już tylko o tym mówić. I ciągle o tym mówi. Nic już dla niej nie istnieje. Ja próbuję jeszcze coś czytać, ale to też już mi nie wychodzi.
2 stycznia 1980 roku
Załadowałam sobie więcej niż zwykle. To taki rytuał ćpalniczy, by uczcić nowy rok. Prawdziwy narkoman nie może być w tymi okresie trzeźwy. I wzięłam za dużo, jak nowicjusz. Jechałam autobusem i czułam, że tracę oddech. Po twarzy spływał mi zimny pot, nogi się uginały i myślałam, że to już koniec. Wysiadłam i chciałam dojść do apteki. Bałam się upaść na ulicy, wtedy ludzie mogliby mi nie pomóc. Już tak bywało, że narkoman umierał sobie spokojnie i nikt z przechodniów tym się nie zainteresował. Myślałam o tym, żeby tam dojść, i czułam, że słabnę. Pomyślałam sobie, że trzeba mocno oddychać. I to mnie uratowało. Zaczęłam wracać do normalnego stanu. Szłam ulicą i oddychałam głęboko, krążenie się poprawiło i uniknęłam zapaści. Zachciało mi się wtedy bardzo żyć, bardzo.
Wróciłam do Marzeny. Zauważyła, że jest ze mną coś nie tak. Nie chciało mi się odpowiadać na jej pytania. Sama wyglądała podobnie. Może tylko dzisiaj była trochę dalej od śmierci niż ja.
17 stycznia
Ciągle się kłócimy. I godzimy. Marzena nie ma już w co się wkłuwać. Nieraz robi sobie zastrzyk kilka godzin, klnąc i płacząc na przemian. Mówię jej, że musi się odtruć lub przejść na prochy. Przytakuje mi, ale robi swoje.
23 stycznia
Marzena jest w szpitalu. Straciła przytomność na ulicy. Stwierdzono zapaść, a poza tym znów ma żółtaczkę. Nie mogę jej odwiedzać, bo bym wpadła. Muszę robić wszystko sama, boję się przyjąć kogoś do pomocy.
Dawki lecą w górę, to normalne. Bardzo schudłam, prawie nic nie jem. Właściwie to nie mam już żadnej szansy. Chciałam się kiedyś z kimś zaprzyjaźnić, a skazałam się na samotność. Moje kontakty z ludźmi zawsze kończyły się katastrofą.
1 lutego
Zabrakło mi odczynników. Dostałam wcześniej adres od Marzeny, gdzie w razie potrzeby można się udać. Poszłam tam. Było trochę znajomych ludzi, dlatego nie miałam problemów z wejściem. Dali mi spróbować swojego kompotu, akurat kończyli produkcję. Byliśmy wszyscy już przygrzani, gdy na chatę wpadła milicja. Zbaraniałam, ale to był moment. Rzuciłam się do okna i skoczyłam razem z szybą. Na szczęście było to I piętro, więc skręciłam tylko nogę i pokaleczyłam ręce. Musiałam iść ulicami krwawiąc. Nikt mnie nie zatrzymywał. To chyba wszystko już ponad moje siły. Wyrzekłam się wszystkiego co ludzkie. A tak żyć nie potrafię. Nie umiem już tak.
Musiałam sama robić wszystko. Tak bardzo chciało mi się ćpać, że wszystko mi się pomyliło.
7 lutego
Marzena nadal jest w szpitalu. Ma uszkodzoną wątrobę i trudno jej wyjść z żółtaczki.
Sama muszę sprzedawać towar. Daję starym ćpunom, wystrzegam się małolatów, nie mogę patrzeć jak trzynastki się wpieprzają. Rozmawiałam z Anną przez telefon. Mówiła, że bardzo się o mnie boi. Czuje, że się kończę. Rzeczywiście. Takich dawek nie brałam nigdy. Niedługo nie będę miała co sprzedawać.
12 lutego
Byłam w szpitalu. Teraz ja dostałam zapaści. Podobno nie mogli mnie odratować. Ale odratowali. Pytali o rodzinę, adres zamieszkania. Musiałam kłamać. Uciekłam, zanim to wszystko sprawdzili. A poza tym musiałam zrobić sobie zastrzyk.
Lekarz mi powiedział, że już nie mogę brać. Mam uszkodzone serce i wątrobę.
To już i tak jest wielkie gówno. I nic więcej.
15 lutego
Na Pasażu wielkie poruszenie. Ktoś z producentów sprzedaje trefny towar i kilka osób podtruło się. Nie wiadomo, jakiego świństwa dodali do kompotu. Bo jak rozrzedzają, to tylko ich zysk. Milicja szaleje, wzywa ćpunów do siebie. I zeznają. Chcą, żeby złapano tego człowieka. Narkomani bronią, swego ćpalniczego życia. Powstaje teraz najgorszy rodzaj ludzi z tej branży. To ci, którzy produkują, a sami nie ćpają. I wciągają małolatów. Jest to najgorsze draństwo i nawet ćpuny ich potępiają. Ale to będzie się rozwijało. Niewciągnięty człowiek może spokojnie produkować dla wielkich zysków. Stówa za centa. To mało na początku, A jeżeli dziennie potrzeba dla jednego ćpuna 20 – 30 centów? Czysty zysk. I rzadko się wpada, gdy towar jest dobry. Szakale, mordują nas dla pieniędzy.