Wyspa Mahé, Seszele, sobota wieczorem
Małgosiu,
„jak jest dobrze, to o czym tu pisać”…
Zastanawiałem się dzisiaj nad tym zdaniem z Twojego ostatniego listu. Nie podchodzę aż tak dziennikarsko („only bad news is good news” – tylko zła wiadomość jest dobrą wiadomością) do swojego pisania. Jeśli w swojej prozie koncentruję się na smutku, niespełnieniu i nieszczęściu, robię to nie z powodu masochistycznej wiary, że tylko rozczarowanie, ból i łzy zasługują na uwagę (moją i czytelników). Z drugiej strony wiem, że szczęście, spełnienie i radość to dla większości z nas jedynie krótkotrwała fluktuacja. Trwa krótko i na dodatek można ją opisać prawie zawsze tak samo. Nie tylko w literaturze. Szczęśliwi ludzie mają identyczne encefalogramy, w ich mózgach tomografy rejestrują te same mapy obszarów aktywnych, w ich krwi i innych płynach ustrojowych endokrynolodzy znajdują prawie identyczne stężenie tych samych hormonów, a biochemicy i neurofizjolodzy te same endorfiny. I to u ludzi reprezentujących najbardziej odległe, zupełnie rozłączne kultury (porywająco pisze o tym antropolog dr Helen Fisher w swojej „Anatomii miłości”). Orgazmy (jeśli przyjąć je za uniwersalny wspólny mianownik absolutnej szczęśliwości) u wszystkich nas wywołują prawie identyczne reakcje fizjologiczne i przeżywamy je podobnie. Szczęście jest ubrane w identyczne mundury. Różniące je gwiazdki i belki na pagonach to tylko mało widoczny i dla obserwatora z zewnątrz nieistotny dodatek. Szczęśliwi ludzie są jak plutony (bo przecież nie armie) umundurowanych żołnierzy w czasie defilad. Jak nudna grupa nierozpoznawalnych ludzi bez twarzy idących tym samym krokiem. Ciekawe, że większość dyktatur chciała lub chce ubrać swoich obywateli w jakieś mundury (na przykład Chiny w czasie rewolucji kulturalnej czy przypominająca rezerwat Korea Północna dzisiaj), aby z indywiduum uczynić jednostkę. Wydaje się im (dyktaturom), że w ten sposób zapewnią swoim narodom szczęście. Czy Ty także zauważyłaś tę ponurą historyczną prawidłowość, że tym, co zawsze czyniło z państwa piekło na ziemi, było dążenie ludzkości do przekształcenia go w raj? Dyktatorzy mniemają, że jeśli wszyscy będą wyglądać tak samo, to będą także automatycznie myśleć tak jak ubrany w identyczny mundurek nieomylny przywódca lub nieskończenie mądry pierwszy sekretarz. To oczywiście kosmiczna mrzonka chorych na władzę, anachronicznych postmarksistów. Nikomu dotychczas nie udało się przez zuniformizowanie konfekcji obywateli zawładnąć ich świadomością i ich umysłem.
Nieszczęście z kolei jest niesłychanie różnorodne, nie daje się w nic ubrać, ma nieprzewidywalną chemię, inaczej przebiega w czasie, nie chce iść w tym samym szeregu i tym samym krokiem. Rozbiega się w najróżniejszych kierunkach. Wiele z tych kierunków jest niezbadanych. I dla poetów, i dla laborantów. Dlatego piszę o nieszczęściach. Poza tym opisując nieszczęścia, łatwiej uniknąć plagiatu i zanudzenia czytelników. Może dlatego literatura ostatnich grubo ponad 2000 lat to tak naprawdę literatura nieszczęść. Z trylogii Dantego najbardziej fascynuje „Piekło”, niektórzy z ciekawości, ale bez wypieków na twarzy, czytają „Czyściec”, ale „Niebo”, jeśli w ogóle ktoś zdecyduje się je przeczytać, zazwyczaj nudzi.
Starałem się wytłumaczyć mój punkt widzenia odnośnie „pisania o nieszczęściach”. Chodzi o moją ostatnią książkę pt. „Intymna teoria względności” wydaną przez dostojne krakowskie Wydawnictwo Literackie. Rozmówcą była pani Kazimiera Szczuka. Dziennikarka, krytyk literacki, feministka. Dla niektórych, łącznie ze mną, zbyt ortodoksyjna w swoich przekonaniach i w sposobie ich głoszenia. Przyleciałem (wiesz, jak boję się latać) z Frankfurtu do Warszawy, wziąłem specjalnie urlop na ten dzień i dowiedziałem się, że napisałem „złą książkę o samych nieszczęściach”. Ponadto dowiedziałem się tego w obecności pewnego profesora literatury, kamer i prawdopodobnie widzów, którzy to nagranie obejrzą na antenie TVN i TVN24. Pisanie i wydawanie książek to między innymi także akt odwagi. O tym powinien wiedzieć każdy, kto chce pisać i chce być czytany. W nauce, z której pochodzę i w której tkwię, recenzuje się, nazwijmy to „utwór”, przed opublikowaniem. W literaturze dopiero potem. Magia literatury polega między innymi na tym, że nie wszystko wszystkim musi się podobać. Nawet nie powinno. Dlatego bestsellery są dla mnie tak bardzo podejrzane. Bolą mnie – chociaż to już wystarczająco długi czas, aby sobie z tym bólem w końcu poradzić – niepochlebne recenzje w mediach. Każdą swoją książkę przeżywam jak poczęcie, przenoszenie w sobie i narodzenie kolejnego dziecka. Gdy potem mi to dziecko jakiś krytyk literacki obrzydza, to mnie to boli…
Ostatnio usłyszałem od kogoś z tzw. Warszawki, że Kazimiera Szczuka sama napisała jakąś książkę. Wiesz coś o tym? Chciałbym ją przeczytać.
Małgosiu, wcale nie byłem zdenerwowany. Zadzwoniłem do Ciebie, aby usłyszeć Twój głos i powiedzieć Ci, że jest mi tu dobrze. A ponieważ dzwonię do Ciebie rzadko, wykryłaś w moim głosie zdenerwowanie. Ot co.
Ale przecież ja jestem na Seszelach! Szkoda czasu na roztrząsanie spraw ze świata, od którego uciekłem (niestety, tylko na tydzień) i który tutaj traci zupełnie na znaczeniu. To miłe uczucie wiedzieć, że mogę opowiadać Ci o miejscu, w którym kiedyś byłaś. Łatwiej zrozumiesz, co i jak można tutaj przeżywać. Odpowiadając na Twoje pytania:
– Służbiści nie wchodzą, aby odkazić turystów. Pewnie mają problemy z dostępem do sprayu. Pamiętam tę śmieszną dla mnie procedurę z lotnisk w Australii. Tam ciągle jeszcze odkaża się samoloty przed lądowaniem. To chyba bardziej tradycja niż higiena. Imperium brytyjskie zaczęło zasiedlać swoimi obywatelami („swoją”) Australię, gdy więzienia w Londynie, Edynburgu, Birmingham i innych miastach Zjednoczonego Królestwa były tak przepełnione, że nie wiadomo było, co z tymi wszystkimi kryminalistami począć. Ładowano ich w kajdanach na statki i wywożono, jak najdalej się dało. Do Australii. Biali ludzie, którzy jako pierwsi zasiedlili Australię, to przestępcy. Uczciwi byli w tamtych czasach z nielicznymi wyjątkami tylko Aborygeni. Niektórzy sarkastyczni sceptycy twierdzą, że do dzisiaj nic się w tym względzie nie zmieniło, tyle że Aborygenów jest o wiele mniej. Przed zacumowaniem statków w Sydney lub Melbourne odkażano je. Dzisiaj zamiast więźniów do Australii przybywają turyści i nie statkami, ale głównie samolotami. Wszystko się zmieniło, ale pomysł odkażania pozostał.
– „Sałatki milionera” jeszcze nie jadłem, jadłem natomiast miąższ orzecha kokosowego znalezionego na plaży. Sam rozkroiłem go nożem. Jeśli milionerzy to jedzą w restauracjach, to znaczy, że nie noszą na plażę noży albo są zbyt leniwi, albo w ogóle nie chodzą na plażę (co jest bardzo prawdopodobne).
– Ryby latające zobaczę pewnie dopiero jutro. Wybieram się łodzią na lagunę w pobliżu Beau Vallon. Gdy ryby będą latać, zobaczę je z pokładu. Jeśli nie, założę maskę z rurką do oddychania i zobaczę, czy kryją się w zakamarkach rafy koralowej.
– Mam zbyt mało czasu, aby polecieć samolotem lub popłynąć promem na sąsiadującą z Mahe wyspę La Dique. Głazów na Mahé jest całe mnóstwo. Podejrzewam, że wyglądają podobnie. Na La Dique pojadę następnym razem. Bo będąc na Seszelach już za pierwszym razem, myśli się o tym następnym. Seszele są trochę jak seks nowożeńców w noc poślubną…
– Wczoraj po kolacji wyszedłem na plażę tuż przy hotelu. Masz rację. Plaża się dosłownie „rusza” od krabów przesuwających się po piasku jak amfibie. Czasami ma się wrażenie, że za chwilę się na nie nadepnie.
Pojechałem dzisiaj miejscowym, lokalnym autobusem do stolicy Seszeli Victorii. W każdym kraju, w którym jestem, staram się jeździć autobusami. Tylko tam, a nie w taksówce, można spotkać prawdziwych ludzi. To najmniejsza stolica świata. Obejść ją można w godzinę. Pomimo że taka mała, mieszka tutaj jedna czwarta mieszkańców tego kraju. Victoria przypomina wielkie targowisko. Każdy coś tutaj sprzedaje. Najczęściej pamiątki. Plastikowe żółwie, polakierowane muszle, wystrugane palmy. Molo sopockie ze swoimi stoiskami „pamiątek” to Luwr w porównaniu z tym, co można zobaczyć tutaj. Głównym „zabytkiem” jest trzymetrowa wieża z zegarem na głównym placu miasta. Pomalowane srebrzystą farbą monstrualnie kiczowate brzydactwo przydatne o tyle, że prawie z każdego punktu miasta ją widać, co ułatwia orientację w terenie i poruszanie się.
Spacerując, dotarłem do opuszczonego i zapomnianego cmentarzyska. Porośnięty roślinnością jest specyficznym i pozostającym w pamięci zapisem historii tych wysp. Groby piratów, groby żołnierzy, groby kolonialistów, groby inkwizytorów, groby zakonników. Francuskie, angielskie, holenderskie, ale także arabskie i azjatyckie nazwiska na tablicach. Na jednej z tablic znajduję nazwisko Poiret. Miejscowi twierdzą, że to nie jakiś „zwykły Poiret”. Nikt tego wprawdzie nie dowiódł ostatecznie, ale rzekomo Poiret to przybrane nazwisko syna ostatniego z królów Francji Ludwika XVI. Rewolucjoniści od „wolności, równości i braterstwa” zgilotynowali całą rodzinę królewską i jedynie najmłodszy syn Ludwika XVI uniknął w tajemniczych okolicznościach rzezi i został przez dobrych ludzi uratowany, i wywieziony z Francji na Seszele. Później, w dorosłym wieku, przyjął pospolite nazwisko Poiret i nigdy z Seszeli nie wyjechał. Do końca życia twierdził – posądzano go w związku z tym o poważną nieuleczalną chorobę psychiczną – że jest ostatnim żyjącym królem Francji. Umarł w biedzie, samotności i zapomnieniu. Wszędzie po potrzaskanych płytach grobów przebiegały przeogromne jaszczurki dobrze widoczne na tle grubego zielonkawego mchu porastającego gruzowiska. Nie chciałbym znaleźć się w tym miejscu po zapadnięciu zmroku.
Rozmawiałem z ludźmi w Victorii. Z żebrakami, sprzedawcami pamiątek, kelnerkami, urzędnikami w biurach podróży. Wszyscy z nich są zadziwiająco smutni i rozczarowani miejscem, w którym żyją. Mieszkańcy raju chcą z niego wyemigrować. Najlepiej na stałe. Tylko nie mają dokąd i za co. Czują się tutaj jak na ogromnym lotniskowcu, który zakotwiczył cztery stopnie od równika. Bogaci ich zdaniem turyści, którzy tutaj przybywają, są ambasadorami wymarzonych krain szczęśliwości, żyją w dostatku i jeśli nie mają akurat ochoty na urlop na nartach w Austrii lub w Aspen, to przylatują opalać się na Seszelach. Oni także by tak chcieli. Przyjeżdżać tutaj. Ale tylko przyjeżdżać. Mieszkać w luksusowych klimatyzowanych hotelach, surfować między wyspami awionetkami, promami lub jachtami, wysłać kolorowe kartki pocztowe do rodziny i przyjaciół i… wrócić do siebie. Mają dość błękitu i lazuru oceanu, zieleni palmowych lasów, pomarańczu oszałamiająco pięknych zachodów słońca i bieli piasku plaż, tak samo jak mają dość uczucia, że zawsze będą głównie kelnerami, sprzątaczkami, kucharzami, recepcjonistami w hotelach, sprzedawcami pamiątek lub urzędnikami biur podróży. Marzą o życiu w dalekich krajach w Europie, gdzie wszyscy są szczęśliwi i gdy mają taką fantazję, to przylatują na tydzień na… Seszele. Starałem się wytłumaczyć im, że to nie tak. Że recepcjonista z hotelu w Londynie, sprzątaczka z Wiednia, sprzedawca pamiątek na molo w Sopocie, kucharz z restauracji we Frankfurcie, może i mają taką fantazję, ale dla większości z nich pozostaje ona tylko fantazją lub niespełnionym marzeniem. Nie sądzę, żeby mi uwierzyli…