Frankfurt nad Menem, niedziela wieczorem
Światu znowu obwieszczona kto jest w tym roku najmądrzejszym fizykiem, chemikiem, lekarzem lub ekonomistę. Zaraz potem zdecydowano, kto napisał najważniejszą książkę i wybrano tego (w tym roku kobietę), który najwięcej zrobił dla pokoju na świecie. Prawie wszystkie gazety, począwszy od bulwarówek aż po te z tzw. górnej półki, pasjonowały się tegorocznymi Nagrodami Nobla.
Te bulwarowe (takie jak np. niemiecki „Bild”) zachęcały do bycia mądrym głównie wysokościami sum przeznaczonych na nagrody. A w komentarzach redakcyjnych wpadały w podniosłą patriotyczną nutę, gdy z biografii noblisty okazywało się, że „to przecież nasz człowiek”, ponieważ jego babcia ze strony ojca urodziła się w Niemczech i spędziła tam trzy miesiące, zanim wyemigrowała w kołysce ze swoimi rodzicami np. do USA. Pod względem natrętnego i czasami śmiesznego uporu w dopatrywaniu się narodowych korzeni u wszystkich ludzi, którzy osiągają jakiś ogólnoświatowy sukces (sportowcy, aktorzy, muzycy, pisarze lub naukowcy), Niemcy dorównują lub nawet prześcigają Polaków. Na ostatnio opublikowanej liście 100 najważniejszych Niemców nawet Mozart jest Niemcem. Nie wspomnę Kopernika, który w podręcznikach niektórych niemieckich landów jest „wybitnym niemieckim astronomem urodzonym w Thorn”. czyli Toruniu. Adrianna, moja młodsza, 17-letnia córka, urodzona we Frankfurcie nad Menem – siostra Joanny urodzonej w Toruniu -wstała podczas lekcji fizyki w swoim gimnazjum im. Alberta Einsteina i oburzona wyjaśniła klasie (i nauczycielowi), że Kopernik nie mógł być Niemcem, jeśli urodził się tam, gdzie jej prababcia, babcia i ojciec, bo „przecież wszyscy oni są Polakami”. Może to dość dziecinna i naiwna argumentacja, ale odczuwałem rodzaj dumy, gdy mi to relacjonowała.
Tzw. intelektualne gazety (takie jak np. „Die Zeit”) komentujące decyzje kapituły ze Sztokholmu próbowały wyjaśniać, dlaczego ten, a nie inny naukowiec został okrzyknięty najmądrzejszym i co takiego zrobił, aby zasłużyć sobie na to wyróżnienie. Przeważnie czytelnik wcale nie rozumie, o czym pisze dziennikarz. Głównie dlatego, że trudno zrozumiale pisać o czymś, czego samemu się nie rozumie. Jak kiedyś powiedział Einstein, dwukrotny laureat Nagrody Nobla: „tak naprawdę niczego jeszcze nie zrozumiałeś, dopóki nie jesteś w stanie wyjaśnić tego swojej babci”.
Z drugiej strony trudno winić dziennikarzy, jeśli sami zdobywcy nie potrafią (nie tylko swoim babciom) przystępnie wyjaśnić, za co tak naprawdę dostali tę nagrodę. Kilka dni temu oglądałem w BBC wywiad z jednym z laureatów tegorocznej Nagrody Nobla w dziedzinie fizyki (za badania nad zjawiskami nadciekłości i nadprzewodnictwa). Nigdy nie będę babcią, a na dodatek pięć lat studiowałem fizykę, ale pomimo to niewiele zrozumiałem z jego wypowiedzi. Redaktor prowadzący wywiad robił mądre miny i przytakiwał grzecznie nawet wtedy, gdy laureat przeszedł w pewnym momencie na bełkotliwe naukowe suahilli i zaczął używać terminologii, której nie ma jeszcze w najnowszych wydaniach encyklopedii fizyki.
Osobiście jestem przeciwny przyznawaniu Nagród Nobla. Praca komitetu przy Szwedzkiej Akademii Nauk przypomina mi werdykty sędziów oceniających występy podczas jazdy figurowej na lodzie. Nigdy nie mogłem zrozumieć, jak oni rozróżniają występ oceniony na 5.8 od występu ocenianego na 6.0.
Ponadto uważam, że w obecnych czasach, przy tak powszechnym dostępie do informacji, żadne fundamentalne odkrycie nie jest naprawdę pionierskie i zawsze bazuje na odkryciach innych naukowców.
Nigdy nie zapomnę rozmowy, którą odbyłem na ten temat w grudniu 1999 roku w jednej z eleganckich restauracji w Soho w Londynie podczas pobytu z okazji dorocznej konferencji i wystawy informatycznej „Online Meeting”. Konferencja ta nie ma, moim zdaniem, dużej rangi naukowej, ale nieustannie przyciąga do Londynu chemo-informatyków ze wszystkich najbardziej znaczących ośrodków naukowych całego świata. Cynicy, z którymi się zgadzam w tym wypadku, twierdzą, że pobyt w Londynie około 22 grudnia to najlepsza okazja, aby zrobić świąteczne zakupy na Oxford Street lub w ekskluzywnym sklepie Harrodsa. Musi coś w tym być, ponieważ na rzadko której konferencji spotykam tak wiele żon moich nobliwych kolegów naukowców.
Właśnie w 1999 roku byłem zaproszony na kolację w towarzystwie między innymi Nicholasa Terreta, który przez brytyjską prasę został okrzyknięty „ojcem chrzestnym Viagry”. To on kierował zespołem naukowców, który w brytyjskiej filii amerykańskiej firmy Pfizer zsyntetyzował sildenafil citrate, substancję czynną w Viagrze. Pfizer był zainteresowany kupnem kolejnej wersji programu, który napisałem i stąd moja obecność podczas kolacji. Po deserze i kilku kieliszkach francuskiego wina, które lubi Terret (około 40-letni okularnik w za ciasnym, jak u prawie wszystkich Brytyjczyków, garniturze) zapytałem go, czy po tym, jak Viagra przyniosła jego firmie miliardy dolarów zysku, on sam stał się bogaty. Spokojnie zaprzeczył i powiedział coś, co pamiętam do dzisiaj:
„Pfizer odkrył w ciągu ostatnich 20 lat trzy lub cztery leki, które weszły masowo na rynek. W firmie pracuje około 200 chemików i tyle samo biologów. Ponad 400 naukowców, spośród których tylko kilku miało szczęście brać udział w projektach, które bezpośrednio doprowadziły do odkrycia tych leków. Także sildenafilu (Terret uparcie unikał używania nazwy „Viagra” w rozmowie). Cała reszta pracowała na tych kilku, aby nie musieli iść fałszywymi tropami. Negatywne wyniki ich badań są tak samo ważne jak pozytywne wyniki badań mojej grupy. Bardzo łatwo jest ze 100 dróg, którymi można pójść, wybrać tę właściwą, jeżeli wiadomo, że 97 z nich zostało sprawdzonych przez innych i że prowadzą donikąd. Z jakiego powodu mam dostać za to więcej pieniędzy niż inni?”.
Zawsze, gdy świat jest podniecony prasowymi doniesieniami o dorocznych Nagrodach Nobla, przypominam sobie tę rozmowę. Nie podzielam tego podniecenia również z powodu przeświadczenia, że szanowny komitet ze Sztokholmu może się po prostu mylić lub nie być zupełnie obiektywny w swoim sądzie. Tegoroczna nagroda z dziedziny medycyny za badania nad zastosowaniem magnetycznego rezonansu jądrowego (MRI) do bezpiecznego i nieinwazyjnego „prześwietlania” (scanningu) całego ludzkiego ciała w poszukiwaniu nowotworów lub innych patologicznych zmian w jego wnętrzu jest tego najlepszym przykładem. Świat naukowy w licznych oświadczeniach wyraźnie wytknął jury w Sztokholmie pominięcie Raymonda Damadiana, który uważany jest za pomysłodawcę zastosowania MRI w medycynie. Tegoroczni laureaci, Lauterbur i Mansfield, według zastanawiająco wielu poważanych naukowców, jedynie technicznie udoskonalili metodę opracowaną przez Damadiana.
Takich przypadków celowych lub pomyłkowych pominięć jest kilka w długiej historii Nagród Nobla. Dwa z nich, na szczęście nieskuteczne, dotyczą polskiej (podwójnej) dumy narodowej i oba to woda na młyn każdej feministki. Niewiele brakowało, a nasza Maria Skłodowska-Curie nie dostałaby żadnej Nagrody Nobla.
Kiedy w 1903 r. rozważano nagrodę w dziedzinie fizyki za odkrycie radu, sztokholmski komitet zamierzał przyznać to wyróżnienie mężowi Skłodowskiej, Piotrowi i Henriemu Becquerel. Zapewne z racji swej płci, zdaniem czcigodnego komitetu, Maria mogła co najwyżej być uznana za laborantkę pomagającą swemu mężowi. Została w końcu jednak dołączona do grona laureatów wskutek ultimatum postawionego przez Piotra Curie.
Osiem lat później kandydatura Skłodowskiej pojawiła się powtórnie, tym razem w dziedzinie chemii, za pomiar ciężaru atomowego radu i odkrycie polonu. Istotną (!) przeszkodę w przyznaniu nagrody stanowił dla komitetu fakt, że Skłodowska po śmierci męża w 1906 roku związała się rzekomo z żonatym mężczyzną – fizykiem Paulem Langevin. W tym wypadku argumentacja komitetu sięgnęła, jeśli nie bruku, to z pewnością poziomu francuskich brukowców z tamtych czasów (1911 rok), które rozpuszczały plotki o romansie Skłodowskiej, próbując w ten sposób wpłynąć na decyzję komitetu.
Przed nami jeszcze tylko pompatyczna uroczystość wręczenia ozdobnych dyplomów i czeków w Sztokholmie i możemy spokojnie czekać do następnej rewii w przyszłym roku…
Serdecznie,
JLW