Beau Vallon, wyspa Mahé, Seszele, czwartek wieczorem
Bycie niewidomym jest tragedią sarną w sobie. Bycie niewidomym na Seszelach jest niewyobrażalną tragedią…
O tym miejscu na ziemi powinno się opowiadać kolorowymi obrazami. Same słowa są niewystarczające. Archipelag 115 wysp na Oceanie Indyjskim położony na czwartym stopniu szerokości geograficznej południowej, tylko dziewięć i pół godziny lotu z Frankfurtu nad Menem. Najbliżej z Seszeli jest paradoksalnie na… kolejne wakacje. Tak przynajmniej wydaje się Europejczykom: na Mauritius, Malediwy, Madagaskar i safari w Kenii. Gdy na Seszelach jest zimno, to temperatura w dzień spada do 26 stopni Celsjusza. Około 650 milionów lat temu dwie płyty kontynentalne zetknęły się ze sobą i w wyniku tektonicznej eksplozji wypchnęły z dna oceanu wyspy momentami tysiąc metrów ponad poziom morza. Tak pojawił się na ziemi (geograficzny) raj – Seszele.
W 1756 roku wylądowała na wyspie Mahe flotylla statków pod dowództwem irlandzkiego zawadiackiego kapitana Corneille'a Nicolasa Morpheya, który przybył tutaj na polecenie (i za pieniądze) francuskiego króla Ludwika XV Natychmiast po przybyciu ogłosił przynależność tych wysp do korony francuskiej i nazwał – historycy do dzisiaj nie potrafią tego racjonalnie uzasadnić – je nazwiskiem ministra finansów na francuskim dworze Jeana Moreau de Sechelles. Nie ma żadnych dokumentów potwierdzających, że de Séchelles kiedykolwiek postawił stopę na tych wyspach. Jest bardzo prawdopodobne, że Irlandczyk musiał w ten sposób odpłacić się „za coś” ministrowi. Ale to wyjaśnić mogłaby tylko jakaś (polska) komisja do spraw Seszeli.
W 1811 roku Francuzi stracili Seszele na rzecz Brytyjczyków, którzy rządzili i bez skrupułów wyzyskiwali te wyspy (niewolnictwo znieśli dopiero w 1839 roku) do 1976 roku, kiedy to Seszele przestały być brytyjską kolonią, ogłosiły swoją niepodległość i w demokratycznych wyborach ustanowiły swojego pierwszego prezydenta Jamesa Manchama. W 1977 roku pojechał w swoją pierwszą podróż zagraniczną. I to był błąd. Podczas jego nieobecności wykształcony na uniwersytetach w Szwajcarii i Angli socjalista Albert René zorganizował skuteczny pucz i przejął władzę. On i jego socjalistyczno-lewacka partia sprawują ją do dzisiaj. Wprawdzie René od kwietnia 2004 nie jest już prezydentem (Seszelanie twierdzą, że po tym jak rozwiódł się ze swoją starą żoną i zamieszkał z młodą kochanką – obecnie nową żoną – nie ma na to czasu), ale w jego imieniu sprawuje władzę jego lojalny zastępca. Na Seszelach funkcjonuje system socjalistyczny w postaci, którą pamiętam z czasów sprzed 1989 roku w Polsce. Przewodnia rola (partii oczywiście), czarny rynek walutowy (ale Peweksów nie ma) i praktycznie jedna gazeta. „Trybuna Ludu” na Seszelach nazywa się „Nation”, ma zielony kolor w tytule zamiast czerwonego, a w miejsce hasła „proletariusze wszystkich krajów, łączcie się”, ma w podtytule chwytliwe wezwanie rewolucji francuskiej: „wolność, równość, braterstwo”. René i jego następca są ulubieńcami dyktatorów. Jeśli tej dwójki nie ma na Seszelach, to albo są na Kubie, albo w Korei Północnej, albo w Chinach. Seszelanie wybrali partię René, ponieważ zapewnia im bezpłatną służbę zdrowia, płacę minimalną, dogadał się z Kościołem (katolickim, papież był tutaj dwa razy, raz z pielgrzymką, a raz przejazdem) i zapewnił zasiłki dla bezrobotnych. Opłaca swój socjalizm twardymi dewizami (miejscowa rupia jest traktowana tak jak nic niewarta złotówka tuż przed planem Balcerowicza w Polsce). które przywożą turyści. Aby tych dewiz było więcej, ceny na Seszelach rosną regularnie. Na raj trzeba albo zasłużyć, albo zaoszczędzić. Na raj na Seszelach trzeba oszczędzać o wiele dłużej niż na ten na pobliskim Mauritiusie lub Malediwach.
Seszele od prawie 30 lat nie znalazły się w nagłówkach gazet To stabilna, egzotyczna – także politycznie – demokracja pod przywództwem sprytnego katolicyzującego, lewackiego, opalonego neojakobina, który przekonuje (skutecznie) swój naród, że bez socjalizmu na Seszelach zawita głodująca Afryka ze swoją chudą do kości bieda i przerażającym AIDS. Ponieważ Seszelanie mogą podróżować – do Kenii, Somalii, Tanzanii jest najbliżej – wiedzą doskonale, co to znaczy „głodująca Afryka”.
Tylko raz w ciągu ostatnich 30 lat groziło Seszelom „niebezpieczeństwo”. W 1981 na Seszelach wylądowali (samolotem) najemnicy z południowej Afryki. Było ich niewielu, a po wylądowaniu przedstawili się jako drużyna rugby Tylko dzięki uwadze jednego z celników udało się odkryć broń ukrytą w ich sportowych torbach. Po krótkiej wymianie strzałów najemnicy zajęli przygotowany do startu samolot i odlecieli w nieznanym kierunku. Najciekawsze jest to, że na Seszelach zupełnie nie grywa się w rugby (chociaż to była angielska kolonia), a sportem narodowym jest piłka nożna, w którą grają (najczęściej na plażach) z równą pasją zarówno kobiety jak i mężczyźni. Nawet do puczu trzeba się starannie – przygotować, jak to pokazuje historia sportu.
Ale polityka na Seszelach to temat zupełnie marginalny. Przynajmniej dla turystów. Przyjeżdża się tutaj, aby uciec od polityki (jakiejkolwiek tej z gazet, tej rodzinnej, tej w firmie), od pośpiechu, od kalendarza, terminów, niezałatwionych spraw, telefonów komórkowych. Internetu, garniturów i presji czasu. Na Seszelach czas płynie wolniej. Na tyle wolno, że zegary na kościelnych wieżach biją pełną godzinę dwa razy. Raz dokładnie o czasie, drugi raz dwie minuty później. Ten drugi raz dla tych spóźnionych, odłączonych od cywilizacji lub rozmarzonych. Czas tutaj jest spowolniony do prędkości ruchu… żółwia. Wyspy zamieszkuje 80 tysięcy ludzi i ponad 150 tysięcy ogromnych ważących do 100 kg i żyjących do 150 lat żółwi. Jest ich tutaj więcej niż na Galapagos. Patrząc na nie, człowiek w naturalny sposób zwalnia lub przynajmniej chce zwolnić. I na dodatek wierzy, że to one swoimi flegmatycznymi ruchami wyznaczają właściwe tempo życia. Tutaj także częściej myśli się o tym, co w życiu jest ważne, a czego być może w pośpiechu nie zauważamy. Seszele przywracają wiarę w rację praw natury. Dzień wyznaczany wschodem i zachodem słońca, a nie uczuciem, że trzeba iść spać lub wstawać po pisku budzika w telefonie komórkowym. Kolory bez poprawek programu Corel Draw lub barwników na literę E, smaki bez chemii, zapachy bez zsyntetyzowanych molekuł, dźwięki bez elektroniki, twarze bez makijaży, dotyk bez kremów zmiękczających na dłoniach. Seszele kojarzą mi się z filozofią i dziełami Rousseau, obrazami Gauguina (gdyby Paul Gauguin znał Seszele, z pewnością swoje ikony szczęśliwości malowałby tutaj, a nie na Thaiti), dźwiękami Indian i zapachami małż. Dlatego łatwo tutaj uwierzyć, że „człowiek jest z natury dobry psuje go dopiero cywilizacja” (Jean Jacques Rousseau) i że życie ludzi powinno naśladować naturę.
Na tych wyspach przeczytane kiedyś przeze mnie w Nowym Orleanie zdanie „życie to pożądanie, reszta to tylko szczegóły” nabiera prawdziwego znaczenia. W Nowym Orleanie wydawało mi się to tylko uzasadnione, tutaj wydaje mi się prawdziwe. Dotyk, bliskość i zmysłowa erotyka są wszechobecne. Żółwie wchodzą z hukiem na siebie, ptaki przywołują się nieustannie, jaszczurki na wilgotnych ścianach hotelu gonią za sobą, pary krabów zasypują się w jednej dziurze w piasku, turyści na plażach znikają nagle pomiędzy granitowymi głazami i myśląc, że są sami, rozbierają się, aby się dotykać. Na Seszelach wydaje się to naturalne. Tutaj zdaniem miejscowych nawet palmy się nieustannie pożądają. I z tego pożądania – Seszelanie są o tym przekonani – wynika coś zupełnie niezwykłego, co nie pojawia się nigdzie indziej na świecie. Tylko tutaj. Na Seszelach. Prawdziwy botaniczny rarytas. Znany jest pod francuską nazwą Coco de Mer (Lodicea maldivica) . Wszystko, co go dotyczy, jest ogromne i wyjątkowe. Ziarno, z którego wyrasta, jest największym znanym w botanice. Pień wielkością także nie ma sobie równych. Orzechy kokosowe zrodzone przez Coco de Mer ważą do 22 kilogramów i mają niepowtarzalny, bardzo działający na wyobraźnię kształt: napiętych pośladków schylonej młodej kobiety. Miejscowi na Seszelach wierzą, że to nie jest żaden przypadek. Według ich wierzeń Coco de Mer występuje w dwóch postaciach: męskiej i kobiecej. Męska odmiana posiada pasujący do kokosa rodzonego przez kobiecą palmę rodzaj fallusa. Dlatego męskie i żeńskie odmiany tej palmy muszą rosnąć blisko siebie. W nocy, gdy nad Seszelami szaleje sztorm i drzewa dotykają się koronami, dochodzi do penetracji – w seszelańskiej baśni jest to opisane oczywiście o wiele bardziej zmysłowo i z czułością -oraz poczęcia Nikt tego jeszcze nie zaobserwował, ale to tylko sprzyja wierzeniom. Na Seszelach seks uprawiają nawet palmy. I to niekoniecznie małżeński. To jest charakterystyczne także dla mieszkańców. Trzy czwarte dzieci przychodzących na świat na tym archipelagu pochodzi ze związków nieformalnych. Dekalog także podlega prawom natury. Naturę przecież stworzył Bóg, więc sam powinien to zrozumieć. I pewnie tak jest, ponieważ księża na Seszelach się dostosowali. Ślubne dzieci chrzczą w niedzielę, całą resztę w piątki w godzinach pracy. Piątek to dla nich pracowity dzień…
Piszę to, siedząc na plaży w Beau Vallon. Zaczyna zachodzić słońce. Mam wrażenie, że jego pomarańczowo-czerwona kula zaraz zniknie, z sykiem topiąc się w oceanie…
Dobranoc,
Janusz