Frankfurt nad Menem, poniedziałek wieczorem
Pani Małgorzato,
powracając do 13 grudnia. Fabuły z wątków normalnych, zwykłych ludzi byłyby z pewnością o wiele bardziej interesujące niż fabuły polityków (z obu stron barykad), które zajmują i długo pewnie jeszcze będą zajmować historyków lub socjologów. Politycy, takie jest moje zdanie, i tak nie układali sami tych wątków. Przeważnie realizowali tylko z góry narzucone scenariusze omówione przedtem z innymi politykami. I to dotyczy nie tylko tych polityków, którzy wpadli na pomysł przekształcenia więzień w internaty, ale także tych, których zdjęto ze styropianu i zamknięto w tych internatach. Ci drudzy są bez wątpienia ofiarami, więc mają nieporównywalnie większe prawo do opisywania swojej martyrologii. Z drugiej strony jestem skłonny uwierzyć także w martyrologię Jaruzelskiego, który w jednym z ostatnich wywiadów wyznał, że przeżył w grudniu 1981 roku chwilę, gdy rozważał popełnienie samobójstwa.
Martyrologia tzw. oprawców to temat mi dobrze znany. Mieszkam od kilkunastu lat w Niemczech. A tutaj trudno uciec od tego tematu. Pełno go w literaturze. I to nie tylko pamiętnikarskiej. Nawet ci Niemcy, którzy obdarzeni są przywilejem „późnego urodzenia”, nie przechodzą obok tego obojętnie. Załatwianie tego tematu – my, Polacy przejawiamy taką tendencję – krótkim „dobrze im tak” nie jest tym, co mi odpowiada. Nie rozczulam się wprawdzie nad „wypędzonymi”, ale także potrafię zrozumieć ich gorycz i poczucie krzywdy
Wspomniany przez Panią amerykański pisarz Phillip Roth wydaje się także nie uciekać od tego tematu, chociaż zupełnie w innym kontekście, w innych czasach i w innym kraju. Roth robi to jednak na marginesie wspaniałych fabuł. Znam książkę, którą Pani wspomina. W 2002 r. leciałem na kongres chemiczny do Columbus w Ohio w Stanach Zjednoczonych i podczas przesiadki na lotnisku w Nowym Jorku kupiłem nową książkę Rotha pod angielskim tytułem „The human stain” przetłumaczonym w Polsce jako „Ludzka skaza”. Pamiętam, że tak mnie wciągnęła (proszę tego nikomu nie mówić!), iż czytałem ją także na sali wykładowej, pod ławką, gdy któryś z prelegentów zbytnio przynudzał.
Nie kupiłem Rotha w ciemna Znałem jego inną książkę wydaną w 1999 roku pt. „Wyszłam za komunistę” (w Polsce ukazała się niedawno nakładem wydawnictwa Czytelnik). To po tej książce stałem się lotniskowym tropicielem książek Rotha. Po przeczytaniu „Wyszłam za komunistę” poznaje się autora. Prawie na wylot. Dlatego że Roth nie ukrywał, że jeden z narratorów w „Wyszłam za komunistę” to jego alter ega Może to wścibstwo, ale bardzo lubię wiedzieć, jak daleko książka, którą czytam, jest autobiografią.
Wszyscy zachwycali się świetnym przedstawieniem czasów amerykańskiego makkartyzmu w tej książce, a mnie najbardziej podobał się obraz nieszczęśliwej rodziny „Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie bardzo podobne, ale każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób”. Roth wziął te słynne zdanie z Tołstoja dosłownie i zajmuje się genezą nieszczęśliwej rodziny. Uważam, że tę książkę powinni polecać wszyscy psychoterapeuci „sklejający” na powrót rozpadające się małżeństwa.
Nie dziwi mnie Pani zachwyt „Ludzką skazą”. Dziwi mnie jedynie to, że do tego garnka słodkiego zachwytu nie dodała Pani szczypty soli. A moim zdaniem jako „czujna feministka” powinna to Pani zrobić. Ponieważ, jak Pani wie, ja także jestem feministą, pozwolę sobie zauważyć, że po lekturze „Ludzkiej skazy” można odnieść wrażenie, że Roth przejawia wyraźne symptomy mizoginizmu. Uważam, że jego kobiece bohaterki, Delphine Roux i Faunia Farley, są groteskowe i ma się wrażenie, że Roth chorobliwie ich nie cierpi. W pewnym momencie czytając tę książkę, miałem wrażenie, że Roth, w imieniu swojego bohatera, mści się na tych kobietach za jego – swoją impotencję. Być może się mylę…
Dla mnie była ta książka także opowieścią o przemijaniu. I to opowieścią starego człowieka, który nie może już nieuchronności tego przemijania zbagatelizować. Tylko młodość ma przywilej myślenia: „przemijam, ale mam ciągle jeszcze mnóstwo czasu”. U Rotha pożegnanie z młodością jest jednoznaczne i nieodwracalne. Symbolizuje je impotencja bohatera. Moim zdaniem to przewrotny sposób na zilustrowanie tego, czego ludzie nie chcą przyjąć do wiadomości: pewne rzeczy już mi się nie należą. Umierają bezpowrotnie.
Ostatnio często mam takie myśli – chociaż nie jestem impotentem, ta zbieżność jest tutaj absolutnie(!!!) przypadkowa – i dlatego jest mi smutno. I chyba jest to zauważalne, sądząc po Pani troskliwym pytaniu. Zaznaczam, że nie jest to przejaw żadnego midlife-crisis. Wiem, co piszę, bowiem taki „kryzys” przeżyłem już kilka razy. Pierwszy, gdy skończyłem 18 lat, a drugi po trzydziestce. Potem było także kilka innych.
Przygnębiony jestem z tego samego powodu, co Zuckerman, bohater książki Rotha. Z powodu żalu, że pewne decyzje, które podjąłem, są już nieodwracalne, że pewnych rzeczy nigdy nie zrobię, że wcale nie chcę się z tym pogodzić i że nawet nie wiem, do kogo mógłbym w tej sprawie napisać zażalenie…
A może się mylę? Może to żaden syndrom nieuniknionego przemijania, a tylko najzwyklejszy banalny SAD, czyli po polsku Sezonowe Zaburzenie Afektywne nastroju spowodowane brakiem światła słonecznego? Przecież za tydzień będzie najkrótszy dzień w roku. Powinienem chyba wybrać się jak najprędzej do jakiegoś centrum handlowego i postać w świetle lampek choinkowych.
Serdecznie,
JLW