Литмир - Электронная Библиотека
Содержание  
A
A

Frankfurt nad Menem, czwartek wieczorem

Pani Małgorzato,

os owocówek. To w odpowiedzi na pytanie, czyim bzykaniem na początku swojej kariery zajmował się Kinsey…

Jest późny wieczór, początek lata. Lubię ciszę i spokój pustego piętra wyludnionego biurowca, gdy (prawie) wszyscy pójdą już do domu. Nie dzwonią telefony, nie ma ad hoc zwoływanych zebrań, nie ma spraw do załatwienia „na wczoraj” i można nie reagować na przychodzące e-maile, zostawiając je z czystym sumieniem na jutro. Amerykanie w Kalifornii (tam mieści się centrala i główna część mojej firmy), którzy właśnie zaczynają pracę, wiedzą przecież, że we Frankfurcie nie ma już nikogo. Jedną z licznych zalet zglobalizowanej firmy funkcjonującej na kilku kontynentach jest usprawiedliwiające nieobecność pracowników prawo ruchu planet. Kiedy w Kalifornii wschodzi słońce, we Frankfurcie zachodzi i można iść spokojnie do domu, nie bacząc na to, że dyrektor dopiero co usiadł za biurkiem.

Niektóre firmy sprytnie wykorzystują astronomię do swoich celów pomnażania zysków. Na przykład koncern Daimler-Chrysler (ten od Mercedesa) wpadł na prosty w swojej istocie pomysł. Dział badań i rozwoju – tam między innymi projektuje się nowe modele aut – rozmieszczono w Japonii, Stuttgarcie i w San Francisco. Prace nad projektami zaczynają Japończycy w Tokio. Wyniki swojej pracy, przed pójściem do domu, przesyłają Intranetem (bezpieczna lokalna sieć komputerowa koncernu) do swoich kolegów w Stutgarcie. Niemcy przez kolejne osiem godzin kontynuują pracę Japończyków i gdy kończy się ich dzień pracy, przesyłają swoje wyniki do filii Daimler-Chrysler w San Francisco, gdzie czekają na nie rozpoczynający właśnie pracę Amerykanie. Gdy ci po całym dniu pracy stoją w gigantycznych korkach, próbując wrócić do swoich domów na przedmieściach San Francisco, ponownie zjawiają się w pracy Japończycy. W ten sposób prace nad projektami w Daimler-Chrysler trwają przez 24 godziny na dobę.

Heliocentryczny układ planet odkryty przez znanego powszechnie toruńczyka napędza w ten sposób zyski niemiecko-amerykańskiemu koncernowi. Nic dziwnego więc, zważywszy, jak bardzo Niemcy dumni są ze swoich samochodów, że Kopernik, ku mojemu ogromnemu zdziwieniu i oburzeniu, znalazł się na ekskluzywnej liście (dane za rok 2003 rok) 100 Niemców najbardziej znaczących w historii tego kraju. Niemcom do dzisiaj wydaje się, że jeśli ktoś urodził się w Toruniu i mieszkał we Fromborku, a przy tym piszą o nim w encyklopediach, to musi być Niemcem. Podobnie zresztą myślą o Mozarcie (także na bardzo wysokiej pozycji tej listy), który za życia sam zawsze podkreślał, że jest Austriakiem. Jedynym Austriakiem (z urodzenia), którego Niemcy bardzo chętnie pozostawiliby w historii Austrii i wymazali ze swojej, jest niezmiennie Adolf Hitler. Hitlera nie ma na tej liście. Chociaż być powinien. To on właśnie, moim zdaniem a nie Dieter Bohlen (założyciel zespołu Modern Talking, który swego czasu swoim kiczem katował między innymi także Polskę; jest w pierwszej dwudziestce listy) zmienił historię Niemiec. Historia jest historią. Ma blaski, ale ma także ponure cienie. W historii Niemiec, moim zdaniem, jest bardzo dużo mroku. Uważam, że nie powinno się mówić tylko o tych, którzy odsłaniają kurtynę.

Przepraszam Panią za tę wydłużoną dygresję. Miałem przecież pisać o ciszy na opustoszałym piętrze biurowca, a nie o związku Mercedesa z Kopernikiem i Hitlerem. Jest cisza. Można wreszcie zająć się myśleniem i prawdziwą pracą. Większość programu komputerowego, który projektuję i tworzę, powstała w ciszy takich właśnie wieczorów. Zawsze bardzo chciałem to wytłumaczyć mojej żonie. Do dzisiaj wydaje mi się, że nie za bardzo mi się to udało.

O tej porze nie ma także kolejki przy automacie do kawy w naszej firmowej kuchni. Właśnie stamtąd wróciłem i nie mogłem nie przejść obok drzwi prowadzących do biura moje francuskiego kolegi. Wspominałem o nim już swego czasu w naszej korespondencji. Pamięta Pani? Jean-Pierre, genialny matematyk, który oprócz opracowania zabawnej „różniczkowej teorii uczucia skracającego się życia” opanował do perfekcji sztukę flirtu. Żaden znany mi mężczyzna nie uwodzi kobiet tak skutecznie, jak czyni to Jean-Pierre. Przechodząc obok otwartych drzwi jego biura, zatrzymałem wzrok na niewiarygodnie długich nogach siedzącej na biurku Jean-Pierre'a młodej uśmiechniętej brunetki. Zupełnie innej niż ta, którą pamiętam od „ostatniego razu”, przy czym ten „ostatni raz” był nie dalej niż trzy tygodnie temu i wtedy to nie była chyba brunetka tylko blondynka. Ale nie jestem pewny Sam już się gubię w kobietach Jean-Pierre'a Czasami zastanawiam się, jak on to robi, że nie mylą mu się ich imiona. Brunetki, blondynki, szatynki, krótkie włosy, długie włosy studentki, matki studentek, wysokie, niskie, duże piersi, małe piersi… Jedno jest dla tych kobiet wspólne. Wszystkie prędzej czy później odwiedzają biuro Jean-Pierre'a. Mam wrażenie, że należy to do protokołu: najpierw matematyka i chemia na ekranie komputera, a dopiero potem chemia w łóżku. Ale mogę się mylić. Może najpierw jest łóżko, a dopiero potem matematyka. Chociaż ta kolejność nie bardzo pasuje mi do Jean-Pierre'a. Dla niego chemia gra rolę ważną, ale mimo wszystko drugorzędną. Poza tym on doskonale wie, że tym, co w mężczyźnie najbardziej kręci kobiety jest mózg, a nie prostata. A mózg Jean-Pierre'a to matematyka.

Ta ostatnia jest dla Jean-Pierre'a najważniejsza. Kiedyś dyskutowaliśmy o matematyce jak fizyk z matematykiem i dowiedziałem się z tej rozmowy, że fizycy są bardziej uwodzicielscy. W jego ustach to twierdzenie nabiera specjalnego znaczenia i brzmi jak kokieteria. Jean-Pierre twierdzi bowiem, że fizyką można „porwać masy”, a matematyką można je zanudzić na śmierć. Gdy fizyk pisze na przykład o czarnych dziurach, to „masy” wyobrażają sobie, jak taka czarna dziura połyka gwiazdę i są tą fantazją poruszone lub nawet przestraszone. Gdyby matematyk miał opisać fenomen czarnej dziury, to musiałby użyć skomplikowanego równania tensorowego. Przy równaniu tensorowym „masy” zaczynają ziewać. Ta ignorancja „mas” wobec równań tensorowych jest dla mojego francuskiego kolegi dotkliwą niesprawiedliwością, tym bardziej że fizyka nigdy nie rozwinęłaby się bez matematyki. W tym punkcie w zupełności zgadzam się z Francuzem. Gdyby nie (notabene francuski) matematyk Henri Poincaré (1854-1912) Einsteinowi nigdy nie udałoby się sformułować najważniejszego i najbardziej znanego równania w historii ludzkości: E=mc2 . Innym przykładem, na który bardzo chętnie powołuje się Jean-Pierre, jest robiąca ostatnio ogromną furorę w fizyce tzw. teoria chaosu. Bez Benoit Mandelbrota, znowu francuskiego, chociaż urodzonego w 1924 roku w Warszawie (wyemigrował z rodzicami do Francji w 1936 roku), matematyka, fizycy nigdy nie wpadliby na pomysł wykorzystania pojęcia chaosu do opisu zachowań obiektów we wszechświecie. Mało kto wie, że wprawdzie wspomniany wyżej Poincare pierwszy odkrył chaos, to właśnie Mandelbrot opracował matematyczne podstawy jego teorii. Większość ludzi zna go jedynie jako odkrywcę tzw. fraktali, będących – bardzo działającym na wyobraźnię – geometrycznym modelem realnego świata. Mandelbrot zauważył to, co niezauważalne w geometrii świata, i potrafił to opisać prostymi algorytmami. Tzw. żuk Mandelbrota, najsłynniejszy z jego fraktali (szkoda, że nie mam go po ręką, aby Pani zademonstrować obraz), wygląda jak prawdziwy żuk. Gdy przyjrzeć mu się przez lupę, dostrzeżemy na jego krawędziach małe żuki. Te z kolei podglądane przez mikroskop porośnięte są jeszcze drobniejszymi żukami. Ale Mandelbrot nie wymyślał swoich algorytmów, aby ludzie mogli przyglądać się pomniejszającym się żukom. Fraktale demonstrują przede wszystkim teorię chaosu opisującą układy fizyczne, których ruch dramatycznie zmienia się pod wpływem najmniejszego zaburzenia I na dodatek ta zmiana jest całkowicie nieprzewidywalna. Chaos we wszechświecie i w życiu jest stanem trwałym, a porządek stanem jedynie tymczasowym. Dlatego można powiedzieć, że Polacy bardziej podporządkowali się prawom fizyki, a Niemcy je swoją regułą „Ordnung muss sein” regularnie łamią. Polacy żyją według drugiego prawa termodynamiki. Prawo to jest w istocie bardzo przygnębiające: entropia, czyli bezład, nieuchronnie wzrasta. Niemcy nie chcą się z tym pogodzić i swoim narzucanym porządkiem (Ordnung) starają się mu przeciwstawić. Lepiej się żyje w kraju tych drugich, ale więcej przeżyć ma się w kraju, w którym prawo wzrastającej entropii jednak obowiązuje.

Uzasadniona zazdrość matematyków wobec fizyków jest dość powszechna. I wcale im (matematykom) nie chodzi o Nagrodę Nobla, której za osiągnięcia w matematyce się nie przyznaje (matematycy mają swoją, jednakże mało znaną i raczej symboliczną finansowo nagrodę w postaci tzw. medalu Fieldsa). Bardziej im chodzi o arogancję fizyków i permanentne spychanie matematyki w cień. Przypomina mi się w tym momencie – ponoć prawdziwa – anegdota, którą z lubością opowiadają sobie matematycy, gdy wypiją trochę więcej wina. Swego czasu Gottfried Wilhelm Leibniz (1646-1716), wybitny niemiecki matematyk, odkrywca systemu zerojedynkowego (binarnego), na którym bazuje funkcjonowanie komputera, uczestniczył w kongresie fizyków. Podsumowując obrady kongresu, jakiś młody arogancki fizyk przekroczył granice cierpliwości Leibniza, wygłaszając, notabene fałszywą, tezę, że fizyka całkowicie zastąpiła matematykę, bez matematyki świat byłby opóźniony co najwyżej o tydzień, bowiem fizycy i tak wszystko sami by wymyślili. W tym momencie Leibniz bardzo się ponoć zdenerwował, poprosił o głos i powiedział:

„To racja, co pan mówi, kolego. Świat bez matematyków byłby opóźniony tylko o tydzień. Ale o ten tydzień, w którym Bóg tworzył świat”.

Jean-Pierre tak naprawdę zaczął mnie lubić dopiero po tym, gdy opowiedziałem mu tę anegdotę. Ja, fizyk z wykształcenia.

Dla mojego francuskiego kolegi fizycy zajmują się jedynie przygnębiającą z natury rzeczy materią nieożywioną (biolodzy to co innego!), podczas gdy matematyka jako nauka jest czymś magicznym, a każdy matematyk jest odkrywcę, a nie zwykłym wynalazcę.

Poza tym świat, który odkrywa matematyk, jest światem idealnym. Jean-Pierre, wskazując na ten idealizm, powołuje się na największe matematyczne sławy takie jak Carl Gauss (1777-1855) czy G.H. Hardy (1977-1947). Gauss twierdził, że „istnieje tylko jedna nauka, teoria liczb, która jest tak odległa od zwykłej ludzkiej działalności, że na zawsze pozostanie czysta i nieskażona”. Z kolei Hardy był absolutnym apologetą matematyki i uważał, że „nikt nie odkrył jeszcze żadnego wojennego celu, któremu miałaby służyć teoria liczb”. Nie zgadzam się z idealizowaniem matematyki przez Jean-Pierre'a i to niezależnie od tego, na kogo się przy tym powołuje. Amerykańska Agencja Bezpieczeństwa Narodowego zatrudnia więcej matematyków niż największe amerykańskie uniwersytety. Nie podejrzewam, że zajmują się oni tam całymi dniami matematycznymi teoriami zapewnienia pokoju na świecie. Ale Jean-Pierre ma głównie na myśli intencję, a nie skutki odkryć matematycznych. Do takich odkryć – cały czas cytuję Jean-Pierre'a – nie wystarczy tylko wiedza i talent. Do tego potrzebne jest natchnienie. Tak jak do pisania poezji. U Jean-Pierre'a natchnienie przychodzi wraz z nadejściem kobiety Ponieważ natchnienie nie jest stanem permanentnym, więc musi przychodzić i odchodzić. I w ten oto prosty sposób matematyka została powiązana z poezję, a poezja z kobietami. Żeby tworzyć dobrą matematykę, trzeba postrzegać ją jako rodzaj poezji, a dobra poezja – o czym wiemy wszyscy – bez kobiet (i bardzo często bez wina) powstać nie może. Twierdząc to, mój francuski kolega nie jest oryginalny, bowiem parafrazuje pogląd innego Francuza, poety, prozaika, dramaturga, reżysera filmowego, malarza, rzeźbiarza, rysownika i skandalisty Jeana Cocteau (1889-1963), który rozpowszechniał wszem i wobec swoją złotą myśl, że „poezja jest nauką ścisłą”. Wprawdzie ta myśl odwraca kierunek rozumowania, ale sens jest ten sam. Ten sam był zresztą stosunek Cocteau do roli muzy (niekoniecznie kobiety) w tworzeniu. Swoje największe dzieło, dramat „Orfeusz”, stworzył Cocteau po śmierci swojego nieletniego kochanka (młodzieniec miał 15 lat i gdy doszło do ich intymnego związku, Cocteau miał 29 lat), także pisarza, Raymonda Radiguet.

67
{"b":"88418","o":1}