Frankfurt nad Menem, piątek po południu
Małgosiu,
proszę zwróć uwagę na nagłówek. Prawda, że ciepły i bardzo osobisty? I na dodatek mam całkowite przyzwolenie Twojego męża Dirka. I tak nikt nie nazywa Cię tak jak on. Nie musi – nawet tym – z nikim się dzielić. Przeszliśmy na ty. Przyznaj, że bardzo późno. Ile to dni? I ile nocy?
Cały akt okazał się prostszy, niż sobie to wyobrażałem. Twój ciepły uśmiech na korytarzu w pałacyku Sobańskich w Warszawie, kieliszki wina w Twojej i mojej dłoni i nagle to zdanie wychwycone uważnie ze zgiełku rozmów wokół nas: „Panie Januszu, mam na imię Małgosia…”. Pamiętam, że dotknąłem Twojej dłoni…
W dzisiejszych czasach dla wielu, szczególnie bardzo młodych ludzi, nie ma to znaczenia. Przejście od formy „pani/pan” do formy „ty” nie jest żadną formalnością, a utrzymywanie tej pierwszej wydaje się im staroświeckie i sztuczne. Wiem coś o tym. Po wydaniu moich książek otrzymałem ponad 17 tysięcy e-maili. Większość piszących zwraca się do mnie na ty. Gdy zdarzy się, że im odpowiadam, zawsze zwracam się do nadawcy per pani/pan. Nie potrafię i nie chcę inaczej. Wydaje mi się, że robiąc inaczej, nie okażę im należytego szacunku. Potrzebuję przekroczenia pewnej granicy bliskości i bardzo wyraźnego przyzwolenia, aby zwrócić się do kogoś na ty.
Ta granica może dla różnych osób znajdować się w zupełnie różnych miejscach. Przypomina mi się w tym momencie opowiadanie Tomasza Jastruna pt. „Morderca i dziecko” ze świetnego tomiku „Gorący lód”. Para bohaterów tego opowiadania, którego akcja rozgrywa się w wagonie sypialnym pociągu, po bardzo krótkiej kilkuminutowej znajomości ląduje w łóżku (a raczej w kuszetce). Tuż po intensywnym i bardzo wyrafinowanym zbliżeniu, mężczyzna ciągle nie czuje się uprawniony do zwracania się na ty do kobiety, którą przed chwilą penetrował. Zostaje za to jednoznacznie skarcony słowami: „I mów mi na ty, to nieładnie zaglądać komuś w tyłek, a potem nadal mówić pani…”.
W Niemczech jest to nawet bardziej przestrzegane niż w Polsce. Czasami do granic absurdu. Z wieloma moimi koleżankami i kolegami do dzisiaj, po ponad 17. latach prawie codziennych spotkań i rozmów, zwracamy się do siebie, wciąż używając formy „sie” (pan/pani). Na formę „du” (ty) odważyłbym się wyłącznie po wyraźnej propozycji z ich strony. Pamiętam charakterystyczny, dla mnie niezrozumiały i jednocześnie zabawny, incydent sprzed kilku lat. Podczas dyskusji na temat projektu, który realizowaliśmy w grupie, doszło do ostrej sprzeczki pomiędzy dwoma kolegami z naszego zespołu. To, co miało być merytorycznym „brain storming”, wydostało się spod kontroli i przerodziło w typowe „blame storming” (musisz to znać ze swojej zawodowej praktyki), czyli siedzenie przy stole i usilne poszukiwanie winnego (angielskie „blame” to polskie „wina”). Nie prowadzi to do niczego, jest bezsensowną stratą czasu i projektowi w żadnym wypadku nie pomaga. Podczas poszukiwania winowajcy jeden z kolegów posunął się zbyt daleko, podniósł głos i, tak uważali wszyscy obecni na sali, obraził tego drugiego. Oprócz gwałtownej riposty usłyszał w obecności wszystkich także to: „Od dzisiaj, proszę, aby pan to zapamiętał, przestajemy być na ty”. Do dzisiaj ci dwaj koledzy trwają przy formie „pan”.
Niemcy bardzo często wypowiadają bliskość i wracają do formy oan/pani”. gdy poczują się dotknięci, zdradzeni lub uznają, że spotkał ich brak lojalności. Znam nawet jedną eksparę małżeńską, która po 22 latach małżeństwa (sic!) i bardzo brudnej sprawie rozwodowej, wróciła do formy „pan/pani”. I to wcale nie z inicjatywy adwokatów. Nie mogę sobie wyobrazić (mają dwóch kilkunastoletnich synów) reakcji ich dzieci, gdy słyszą, jak matka zwraca się do ojca „proszę pana”…
Jesteśmy w końcu na ty i zrobiło się cieplej. Cieszę się bardzo i dziękuję za zaufanie. Będę długo pamiętał okoliczności tego wydarzenia. Także przez wyjątkowe ambiente i niecodzienny powód naszego osobistego spotkania. Uroczystość wręczania Srebrnych Jabłek 2004 przyznawanych przez Twój miesięcznik. Czułem się wyróżniony zaproszeniem. Naukowców rzadko zaprasza się do świata „pięknych i bogatych”, których fotografie ukazują się później w błyszczących, kolorowych magazynach. Może seksuologów (uroczy prof. Zbigniew Izdebski, z którym posadziłaś mnie przy jednym stole) tak, ale informatyków lub chemików chyba bardzo rzadko…
Spędziłem niezapomniany wieczór. Zapraszając, wprowadziłaś mnie do innego świata. Większość ludzi, których spotkałem, znam z okładek miesięczników lub ekranu telewizora. Interesujące było poznać ich osobiście. Prof. Izdebski opowiadał frapujące historie o seksie, Grażyna Szapołowska zmieniła perfumy (gdy nagrywałaś nas do „Gorączki” pachniała zupełnie inaczej) i stała się bardziej refleksyjna. Majka Jeżowska, która dotąd kojarzyła mi się wyłącznie z dziecięcymi piosenkami moich córek, zaśpiewała, ku mojemu zdziwieniu, porywająco bluesa. Poza tym trudno było oderwać wzrok od jej biustu. Podobnie jak trudno było mi oderwać wzrok całej Joanny Brodzik, która podeszła do mnie, aby powiedzieć, że napisałem ważne dla niej książki. Marcin Daniec z kolei opowiadał przezabawne historie przy papierosie. Rozbawia ludzi, będąc po prostu sobą. Nie tylko za pieniądze. Skromność, byłem tym zaskoczony, panowała na tej sali zaprojektowanej przez rozrzutnych architektów. Większość zaproszonych to ludzie sukcesu. Wiem, jak ciężko pracuje się na sukces. Ile rzeczy traci się przy tym i jak często trzeba dokonywać bardzo trudnych wyborów w dążeniu do niego. Zachowanie przy tym skromności jest miarą prawdziwej wielkości.
Obok mnie przy stole siedziała urocza kobieta w moim wieku, której nazwiska nie zdążyłem zapamiętać. Rozmawialiśmy, w pewnym momencie zapytała: „Pani Januszu, zejdzie pan ze mną zapalić papierosa?”. Zeszliśmy do sali w piwnicy. Truliśmy się papierosami obok Dańca i jego młodej żony. W pewnym momencie zapytałem, czym zajmuje się, gdy nie bywa na takich przyjęciach. Odpowiedziała, że pracuje w „branży kosmetycznej”. Zawsze, gdy jestem w Polsce, kupuję polskie kosmetyki, zabierając je do Frankfurtu. Dla siebie, dla mojej rodziny, dla przyjaciół i znajomych. Zapytałem, czy może wie, dlaczego tak trudno kupić je w sklepach na Zachodzie, na przykład w Niemczech. Moim zdaniem, dodałem, niczym nie ustępują tym zachodnim. Dowiedziałem się, że ustępują. Głównie nakładami na promocję i „agresywną reklamę”. Poza tym niczym. Zapytałem, skąd to wie. Odpowiedziała: „Muszę wiedzieć, panie Januszu. Nazywam się Irena Eris”.
Faktycznie. Eris Irena z „branży kosmetycznej” musi to wiedzieć…
Serdecznie Cię pozdrawiam,
Janusz Leon