Januszu,
to, co pozwala nam normalnie żyć i funkcjonować, to irracjonalne przekonanie, że będziemy żyli wiecznie. Nie myślę tu o zbawieniu, ale o życiu codziennym, prozaicznym i tym tu, na ziemi. W innym razie z towarzyszącą nam nieustannie pamięcią nieuniknionej śmierci, która prędzej czy później nas dopadnie, nie dalibyśmy sobie rady. Chociaż może wręcz przeciwnie, robilibyśmy wtedy rzeczy szalone, na które tak rzadko nas stać?
W tym kontekście zupełnie nie rozumiem ludzi, którzy wrzucając grosz do żebraczego kapelusza, muszą koniecznie wiedzieć, na co on pójdzie. Czy nie wystarczająco okrutnie obszedł się los z żebrakiem, że oto siedzi na ulicy, pod kościołem i opowiada, czy też konfabuluje historię własnego życia nam, obcym ludziom? Pokazuje własną mizerię, słabość i złamaną biografię. Jaka tak naprawdę jest różnica między żebrzącą alkoholiczką, która kłamie, że potrzebuje dwa złote na bułkę, a tą, która zbiera na najtańszy alkohol? Kto nas upoważnił do przeprowadzania takich śledztw? Po co nam one? Czy nie wystarczająco upokarzający i tragiczny jest sam fakt stoczenia się na dno? Czemu w tej kobiecie o zachrypniętym głosie i z brakami w uzębieniu nie chcemy zobaczyć młodej dziewczyny, jaką kiedyś była? „Trzeba było się uczyć” – powie w tym momencie niejeden śledczy. „Mnie to w życiu nikt nic za darmo nie dał” – dorzuci następny. I co z tego? To dylematy, które każdy powinien rozważyć we własnym sumieniu. Wystarczy przymknąć oczy i wyobrazić sobie siebie jako żebraka albo żebraczkę. Że to niemożliwe? No cóż, każdemu jego kataklizm. Z polskich ulic prawie całkowicie zniknęły rumuńskie dzieci z wyciągniętymi po daninę rączkami. Czyżby to znaczyło, że ich rodzice już się wzbogacili, czy też my przestaliśmy dawać?
Pozdrawiam,
M.