Drogi Januszu,
twój mail uświadomił mi, jak wielu rzeczy o sobie jeszcze nie wiemy, chociaż od roku piszemy do siebie i tak szczodrze odsłaniamy przed sobą własne myśli. Dzień w dzień. Noc w noc. No prawie… Mimo to tym razem nie mam problemów z odgadnięciem, co masz na myśli, gdy piszesz metaforycznie, że bycie „niewidomym” na Seszelach to niewyobrażalna tragedia. Kiedy 14 lat temu stanęłam na plaży w Beau Vallon, miałam podobne i dojmujące poczucie potwierdzenia istnienia Stwórcy. Co więcej, mój podziw dla jego scenograficznych talentów nie miał miary. Takich landszaftów nie mógł stworzyć nikt inny, tylko On. Bo tylko On mógł wykreować coś tak porywającego w swej urodzie jak te wyspy na Oceanie Indyjskim. Z Seszelami jednak jest pewien problem. Gdy się je zobaczy, żadne inne miejsce na świecie nie wydaje się już tak niezwykłe. Mauritius, Karaiby, nawet Busko w czerwcu. Żarty na bok. Czy nadal gdy samolot staje na płycie lotniska, a pasażerowie są jeszcze na pokładzie, wkracza miejscowy służbista i odkaża turystów specjalnym sprayem? Czy jadłeś słynną seszelańską sałatkę milionera z miąższem palmy? Chodziłeś w nocy po ruszającej się plaży pełnej białych krabów? Widziałeś latające ryby i zupełnie niesamowite głazy na La Dique? Pewnie widziałeś.
A jednak to właśnie tam, siedząc na białym piasku u brzegu szmaragdowej wody i z lazurowym niebem nad głową, tak naprawdę chciałam być gdzie indziej. Tam, gdzie wydawałoby mi się, że będę szczęśliwsza… Ironia losu, oto jestem w bajce, o której nawet nie marzyłam, a dusza wyrywa mi się inne rejony. Czasami żeby przypomnieć sobie tamten nastrój, otwieram czarowne, tekturowe pudełko i przeglądam setki zdjęć. Na pozór mogłoby się wydawać: dziecko szczęścia, a w rzeczywistości…? Piszę o tym, bo jak każdy z nas nieraz doświadczyłam tej niszczycielskiej siły pozorów. Ojej, popatrzcie, ta to ma dobrze. Czasami ma, czasami nie. Jak każdy. Dziś, kiedy słyszę, że komuś, jej czy jemu, ptasiego mleczka tylko brakuje, to przypominam sobie siebie nad basenem hotelu Fisherman i wszystko jest jasne. Ja wiem i ten ktoś wie.
A tak w ogóle à propos szczęścia to zastanawiałam się nad naszą dzisiejszą rozmową telefoniczną. Wyczułam w Twoim głosie, że pewna krytyczka literacka (znowu ta poprawność polityczna) zrobiła ci przykrość, bo nie zrozumiała, dlaczego piszesz o miłości nieszczęśliwej zamiast w kółko o tej spełnionej. Lubię takie powiedzonko, że dobra żona to nudna żona, a nudna żona to martwa żona. Podobnie jest z miłością. Jak jest dobrze, to o czym tu pisać? To norma. Ponieważ jednak rzadko nią bywa, to interesuje nas każdy kolejny przypadek, który potwierdza Twoje historie o „Losie powtórzonym”. Początek, rozwinięcie i koniec. Czasami kolejność bywa odwrotna. Komuś się wydaje, że to już koniec, a dla innego to dopiero rozwinięcie. Mówiłeś mi przejęty, że Twoje ostatnie opowiadania nie spodobały się krytyczce, bo według niej sytuują kobietę jako osobę zafiksowaną na mężczyźnie. Przede wszystkim. Przyznam, że nie znam kobiety, która chociaż raz w życiu by o sobie tak nie pomyślała. Cała rzecz polega jednak na tym, że jednym z nas takie przeświadczenie zostaje na całe życie, a drugie oprócz wiary w miłość z happy endem wierzą w coś jeszcze. W siebie. A gdy nie chcą z siebie zrezygnować, to dopiero jest o czym pisać. Zwłaszcza że to poszukiwanie samej siebie najczęściej albo jest poprzedzone jakimś dramatem, albo się nim kończy. Tak czy inaczej, najważniejsze, żeby zdawać sobie sprawę z tego, jaką cenę za sarną siebie przyjdzie nam zapłacić. Seszele czy Busko?
Pozdrawiam i pisz dalej…
Małgosia