Januszu,
tylko dlatego nauczyłam się niemieckiego, poza odpuszczeniem sobie – przynajmniej na początku – skomplikowanych form gramatycznych, że miałam szczęście trafiać na Niemców, którzy utwierdzali mnie w przeświadczeniu, że popełniane przeze mnie błędy to taki mój charme. Wybaczono mi nawet wówczas, gdy swojej przyszłej teściowej powiedziałam, że jest straszna, a miałam zupełnie inny przymiotnik na myśli. Mimo to zapamiętale zgłębiałam tajniki obcej mowy, żeby jak najszybciej zrozumieć, co i o czym czyta mój mężczyzna, co go interesuje i jakimi słowami opisuje świat, w którym mamy razem zamieszkać. To ważne, bardzo ważne, bo kiedy mijają uniesienia i szały, to to, co nie tylko łączy, ale i zaczyna dzielić ludzi, to słowa, którymi się posługują. Psychologiczny banał, który jednak w codziennym życiu zdaje się mieć potworną siłę rażenia. Jedno słówko, a z nim tysiące jego interpretacji. Może dlatego tak spodobała mi się kiedyś zasada starszego kolegi po fachu, według której dzielił on mężczyzn na tych, którzy lubią „to” robić i na tych, którzy po „tym” chcą jeszcze pogadać. Miło, że tak dobrze czułeś się na naszej uroczystości. Miło przyglądać się ludziom, którzy mimo zawirowań szanują się na tyle, żeby spotykać się ze sobą przez całe życie. Chociaż nie jest to wcale takie proste.
Nigdy nie należałam do „warszawskiego towarzystwa”, które chociaż za sobą nie przepada, to konsekwentnie się adoruj Widzę, spotykam, czasami obserwuję i tyle. Słynne pary również. Gdy jednak potem czytam peany na cześć miłości i szczęścia, jakie się im przytrafiło, to… mimowolnie dzielę w pamięci majątek kochających się nad życie współmałżonków i nie mogę zrozumieć jak to możliwe, że po jego podziale notorycznie zdradzana, nieszanowana żona mogła sobie całkiem nieźle żyć, a mimo wszystko decyduje się na publiczną maskaradę. Czyżby wychodziła z założenia, że trochę środowiskowego wstydu to przecież nic takiego, a i tak cała Polska wierzy w łączące ją z mężem uczucie. Wierzy i zazdrości. To bardzo ważne. Znaleźć się w centrum zachwytu i zawiści. Nic to, że publika wierzy w to, czego nie ma i zazdrości, tego, co jest ułudą. Najbardziej przykra dla pomiatanych nałożnic, które zniosą wszystko w imię miłości do torebek Prady i pragnienia posiadania męskiego ramienia na prestiżowym przyjęciu, jest pokoleniowa zmiana żon. W ich oczach czai się strach. Pałeczkę przejmują dużo młodsze, jędrniejsze i bywa, że coraz bardziej wymagające panie. Bardziej im do twarzy w markowych ciuchach, a i męskie ramię wyraźnie zyskuje na atrakcyjności, gdy zawisa na nim szczupła rączka młodziutkiej kandydatki na nową oblubienicę. Na nic zdaje się hasło, że to przecież tak pięknie dojrzewać i starzeć się z godnością. W ruch idą igły, skalpele i nożyczki krawcowej, która tam skraca, a gdzie indziej… nie, nie wydłuża, ale skraca jeszcze bardziej. Nie mam nic przeciwko temu, żeby każdy robił ze sobą, co mu się podoba, ale widok podobnie zoperowanych, ponaciąganych, wystraszonych i czujnie rozglądających się prawie już byłych żon robi przykre wrażenie. A gdzie poczucie własnej wartości, gdzie miłe sercu wspomnienia, że przecież męskie ramię wyciągało się kiedyś i w ich kierunku, gdzie wreszcie szacunek do czasu, którego nie da się zatrzymać? O mężach starzejących się żon nie będę wzmiankowała, bo po pierwsze, natura sama sobie wyregulowała rytm podupadania ich stanu ducha, ciała i konta, a poza tym i tak nic nie nadwyręży ich przeświadczenia, że nigdy się nie zestarzeją. A i nie raz jeszcze zamarzy się im powrót w stare domowe pielesze, gdzie wystarczały rzucone od niechcenia słowa, a zamiast wykazywać się w sypialni, można było wylegiwać się na kanapie. Pochrapać też było można.
Pozdrawiam,
M.