Biorę się do Herberta. Odpadam. Nic mi się nie podoba: ani książka, ani świat. Rodzina obchodzi mnie z daleka.
– Jesteś upierdliwa – stawiają diagnozę. – To normalne w ciąży i w chorobie.
Nie jestem upierdliwie niezdecydowana, marudząca. Wiem dokładnie, czego chcę, i to jest męczące dla innych.
Od Labiryntu nad morzem chciałabym mniej podręcznikowej martwoty, belferskiego przypominania znanych faktów. Herbert to nie Calasso, chociaż w Polsce za takiego uchodził. Jest poetą, więc zostaje w pamięci tylko kilka metafor, tyle, ile po dobrym tomiku wierszy. O etruskich grobowcach: „Mężczyzna oparty na łokciu, z uniesioną głową, okryty draperią, która odsłania jego tors, jakby wieczność była długą, gorącą nocą letnią”. O dopłynięciu do wyspy, wyłaniającej się szczytem górskim spoza mgły: „Tak zaczęła się dla mnie Kreta, od nieba, jak bóstwo”. I greckie domy latem: „…parujące bielą”.
Leżąc, podziwiam wznoszący się powoli brzuch. Pola, wspinająca się na potężne wzgórze. W siódmym miesiącu już góra brzucha z kraterem pępka, wypychanego na czubku. W dziewiątym wulkan zatrzęsie się, wypluje lawę krwi i kilkoma skurczami urodzi myszkę.
Nie jemy razem śniadania. Szynka w siateczce leży na stole jak amputowana noga grubaski w pończochach. Rodzice pospiesznie skubią suchy chleb, tyk wody i tykają garść tabletek na serce. Wychodzą prawie na czczo do kościoła. Siostrzeniec też nic nie je – nie wolno godzinę przed przyjęciem Eucharystii. Czy połknięcie Komunii Świętej ma coś wspólnego zjedzeniem antybiotyków przyjmowanych dokładnie godzinę albo dwie przed lub po jedzeniu? Jesteśmy notorycznie chorzy przez grzech pierworodny, ale…
– Ciekawe, jaka będzie ta moja kuzynka – zastanawia się przy obiedzie Siostrzeniec – esteta, urodzona Waga.
– Na pewno szczuplutka – dla Siostry, „robiącej w modzie”, sylwetka jest najważniejsza.
– Na pewno?
– Ciocia chudzina, Piotr też, dziecko jest podobne do rodziców.
Siostrzeniec podejrzliwie się mi przygląda. Nabieram dokładkę kapusty z grochem.
– Ciocia nie jest chuda, ma duży brzuch.
Nie mogę oglądać telewizji. Przerażająco świąteczna, słodziutka. Jedna wielka telenowela miłości. Przeglądam gazety. Wywiady z aktorami, grającymi w Miasteczku. Mężczyźni opowiadają anegdoty. O scenariuszu mają do powiedzenia tyle, że fajnie się współpracuje ze scenarzystami „przychylnie nastawionymi do ich pomysłów i próśb”. Niektóre aktorki ewidentnie piszą scenariusz. Gdybym nie była ciągle z Piotrem, podejrzewałabym go o romans z którąś z nich i dopisywanie scen w łóżku, bo o ile pamiętam, żadna nie napisała linijki tekstu. Dlaczego muszą sobie podreperować ego? Rodzaj makijażu mózgu i lifting talentu? Aktorzy tego nie robią, chociaż męska duma nakazywałaby im puszyć się poza wyuczoną rolą. Przyjmować pozy reżysera, scenarzysty.