Dźwięki jakby wytłumione wilgocią. Zwolnione tempo ulic w Funchalu, największym z tutejszych miast. Nie byłam w Portugalii, spodziewałam się czegoś hiszpańskiego: wrzaskliwości, haratania słów. Portugalczycy delikatnie szepczą swoje szcz. Różnica jak między wykrzyczanym, wytupanym hiszpańskim menco i melancholijnym, portugalskim fado. Bez romańskiej paradności, operowej przesady w gestach.
Dorysowana do skraju Europy Portugalia wygląda na skrawek jej cienia. Śniadzi Portugalczycy mają w sobie coś z subtelności i dyskrecji cieni. Nie narzucają się swoją obecnością nawet w najbardziej turystycznych miejscach.
Bierzemy na dwa dni samochód. Krążymy po eukaliptusowych i piniowych wzgórzach. Południe wyspy z miasteczkami wyłożonymi niebieską majoliką jest identyczne z południem Europy: palmy, białe okiennice. Barokowe kościoły, rozsiadłe przy głównym placu na stercie bufiastych spódnic z jasnego kamienia. Dom, wynajmowany przez Dos Passosa, zamknięty od dawna i zakurzony jak odłożona na strych, zapomniana książka.
Wodospad nad główną drogą, okrążającą Maderę. Przystajemy w rządku, czekając na naszą kolejkę w tej naturalnej myjni. Kilkadziesiąt kilometrów na północ i wjeżdżamy do Europy Północnej. Porwisty wiatr, szaro, mgliście – w godzinę przejechaliśmy z Riwiery do Skandynawii. Zatrzymujemy się w hotelu z kominkiem. Grzejemy przy ogniu. Jeżeli się pospieszymy, przed zmierzchem będziemy znowu „nad Morzem Śródziemnym”.