Kupuję kurczaka na rosół. W sklepowej chłodziarce drobiowy peep show: Udka rozchylone, ściśnięte, rzędem w opakowaniu albo pojedyncze. Biorę całego kuraka w foliowym worku. Szukam ceny. Jest ile za kilo, ile za tę sztukę. Na opakowaniu zdjęcie hodowcy z nazwiskiem, telefonem. Głowa farmera, przycięta formatem, pasuje do sinego wypatroszonego korpusu kurczaka bez łba, owiniętego folią.
W mojej ciążowej biblii: Jag dr gravid („Jestem w ciąży”) odkrywam rozdział:
„Poród”. Typowe wspomnienia, porady… ale jest opowieść sprzed pół roku stewardesy, wożonej po Sztokholmie od szpitala do szpitala. Nie było miejsc, urodziła w domu. Mężowi, wzywającemu pomoc, poradzono włożenie rodzącej do wanny – żeby nie pobrudziła podłóg.
– Pietuszka!!!!
– Stało się coś?! – przybiega z kuchni, gdzie wysącza z kurczaka rosołek.
– Czytaj… Dwudziesty pierwszy wiek, Sztokholm… ja nie chcę, ja się boję. Bez znieczulenia… Mówiłeś, że to legendy, ludzie wymyślają dla postraszenia, panikują, że nie ma miejsc na porodówkach, a tu proszę… przeczytałeś?
– Hmmm – zawsze zapewniał mnie o niezawodności szwedzkiej służby zdrowia. – Nie wyrzucą nas do domu. Oni pewnie byli grzeczni, jak to Szwedzi. My się nie damy.
W kraju słynącym z najlepszej opieki nad dziećmi, reklamującym (w niżu demograficznym) robienie dzieci, pokątne porody z Trzeciego Świata. Mam pecha.
Trzęsienie ziemi w Indiach na pograniczu z Pakistanem, gdzie muzułmanie prowadzili podjazdową wojnę. W całym nieszczęściu nadzieja, że katastrofa ostudzi mordercze zapędy islamistów.
– Nie miej złudzeń – Pietuszka nalewa rosół. – Nic nie powstrzyma patriarchalnej kultury przed wyrzynaniem bliźnich.
Słynny punkt G, przycisk rozkoszy, działa podobno w dwie strony. Przy kochaniu i jego brzemiennym efekcie – porodzie. Narkotycznie zmniejsza ból. Wagina, w którą wślizguje się przyjemność, gwałcona rozkoszą – tunelem dla bólu. Miejscem stawania się kobietą i dzieckiem.
Nie mam jeszcze obsesji porodu. Wolałabym oczywiście inne rozwiązanie, równie naturalne, jak skurcze, ale mniej krwawe: Łożysko twardnieje od strony pleców matki, oddziela się od wnętrzności. Od strony brzucha skóra ściera się, złuszcza. Prześwituje przez nią płód. Pewnego dnia dziecko wypada bezboleśnie spod martwego, przezroczystego naskórka.
Rozmowa z „Twoim Stylem”, czy zgodzę się na reportaż – portret. Zdjęcia w domu. Zgadzam się, domu prawie nie ma – przeprowadzka. Proszę o najszybszy termin ze względu na mój wygląd, lada dzień się rozleję.
– Operacja plastyczna? – współczuje redaktorka.
– W pewnym sensie… siódmy miesiąc ciąży.
Według mądrej książki Pola waży kilogram i ma trzydzieści cztery centymetry. Otwiera oczy (w brzuchu, po co? Chyba żeby je zamykać) i jest całkiem gotowa. Teraz będzie się doskonalić. Gdyby się urodziła, przeżyłaby w inkubatorze. Lepiej nie. Ani technika, ani świat nie są jeszcze tak doskonałe na Twoje przyjęcie, jak mój brzuch.
W Polsce pójdziemy na bal karnawałowy. Przymierzam najobszerniejsze sukienki. Bandzioch z przodu nie daje się w nic wcisnąć. Pietuszka uważa, że nie ma co ukrywać bycia misiem koalą.
– Nie rozumiem, w kożuchu przecież nie widać… – nie pójdę na bal w płaszczu zamiast sukienki.
– Zdaje ci się… Nie widziałaś spojrzeń obsługi szwedzkiego lotniska:.Zgroza”. Czy tobie wolno jeszcze latać?
– A boja wiem…
Nie zdawałam sobie sprawy z rozmiarów… Kiedy jestem wyspana, nieobolała, poruszam się dość żwawo, zapominam o ciąży. Dopiero gdy coś mi dolega, brzuch puchnie mi przed oczami.
Nie pośliznąć się, nie pośliznąć. Docieram do sklepu. Z koszyczkiem obchodzę półki. W naszym bez – zapachowym sklepie wykręca mnie odór wódy. Flejtuchowaty pijak wybiera cukierki. Odwracam się ze wstrętem, chyba za ostentacyjnie. Znowu się na niego natykam przy warzywach. I nagle… Prrrr – elegancka dama z koszyczkiem rozpierdza się. Nie mogę powstrzymać nagłej eksplozji. Pijak spogląda na mnie z rozbawieniem. Nie rozepnę kożucha i nie pokażę sprawcy, naciskającego spust gazów. Wstyd okropny.
– Tu dom wariatów – dzwoni Pietuszka z dyżuru – najprawdziwszy dom wariatów. Przychodzę i słucham raportu: Ze spaceru nie wrócił Carlos – Chilijczyk. Lubił sobie poćpać. Zawiadomiono policję. Przywiozła faceta, też Chilijczyka, co prawda nie o imieniu, a o nazwisku Carlos. Personel, leczący go od trzech miesięcy, nie był zgodny, czy przywieziono prawdziwego Carlosa. Ten przywieziony przez policję leczył się kiedyś psychiatrycznie i bardzo mu się spodobało w naszym ośrodku. Nie chciał wracać do domu. Trzeba było go wsadzać na siłę w taksówkę, zaczął się tak pieklić, że w końcu wylądował na izbie przyjęć w szpitalu. Psychiatria produkuje wariatów… a naszego Carlosa nadal nie ma. Śpij dobrze, nie ma tak wariackich snów, jak moja tu „rzeczywistość”.
Kompletne ogłupienie brakiem snu. Leję rano sok do szklanki. Przelewa się, ścieram. Chcę wypić, zęby uderzają o szkło. Nalewałam do szklanki odwróconej dnem do góry.
Jazda do Sztokholmu po dziennikarkę (Małgosię) ze „Stylu”. Długopisem pisze portret, od pierwszej chwili. Ustawianie „realiów” – co z książek, co z życia. Więcej wzdycham, macham łapami, niż mówię. Wieczorem kac, wyplułam z siebie za dużo wspomnień, intymności. Zostaje wstydliwa pustka. Nie da się powiedzieć jednego, przemilczając drugie, życie jest łańcuszkiem (czasem świętego Antoniego, częściej świętego Diabła), nawet jeśli jedne oczka są zasupłane, inne wielkie jak oko opatrzności.
– Tego ci nie wydrukują, zapomnij – przekonuję Małgosię. – Nikt nie chce prawdy, chcą laurkę.
Dopytuje, węszy. Wie dużo więcej, ale musi usłyszeć to ode mnie. Pewne rzeczy nie są publiczne. Przykrywa je warstwa lakieru jak okładki kolorowych pism. Nacisnąć, poskrobać i wyłazi niefotogeniczna prawda o bliźnich.
– Mój mistrz? Pierdnął i się rozpadł. Nazwiska? Nie. Ani to, co piszę, ani co mówię, nie będzie donosem. Najwyżej na mnie samą. Zostaw.