Pietuszka, po dyżurze, o siódmej rano wchodzi pod puszystą sukienkę, rozpycha się we mnie. I rozdzieranie szat przed snem, że tęsknił.
Tnę na śniadanie szczypiorek nożyczkami. W życiu bym nie ciachała dla siebie, to musi być to słynne macierzyństwo. Zajadam mieszankę dla ptaszków: orzechy, zboża, migdały w twarogu z pociętym maniacko szczypiorem. Wołowinę? „Niczyja wina ta wołowina” – powinna śpiewać kapela podwórkowa do kotleta. Nie choroba szalonych krów, ale szalonych ludzi, zmuszających roślinożerne bydlątka do kanibalizmu. Natura zlikwidowałaby szaloną krowę, przeżuwającą kości innej krowy. U ludzkich kanibali działał ten sam prionowy hamulec – papuascy kanibale umierali, „pokarani” przez boską naturę.
Człowiek ustawił się przy łańcuchu pokarmowym niby przy barze samoobsługowym: roślina, zwierzę, człowiek, Bóg. Przy komunii niektórym należałoby mówić: „Smacznego”.
Zobojętniałam na ciuchy. Taka menopauza odzieżowa przychodzi podobno po trzydziestce piątce.
U mnie wzdyma z ciąży. Za parę miesięcy nie zmieszczę się w żadne spodnie i nie mam pojęcia, jakie będę miała wymiary po… Zostało pożądanie do mięsistych, bawełnianych podkoszulek o rozmiarach XXL.
Namawiam Piotra na przeprowadzkę do Zamościa. Zalety: renesansowe miasto, nieduże, więc niedrogie, „blisko przyrody” i – co ważne dla Maleństwa – rewelacyjne liceum europejskie. Pietuszka zaciekawił się: Na starówce, w blokach, gdzie mielibyśmy mieszkać?
– Nigdy nie byłam w Zamościu.
– Aha – podejrzewa mnie o ciążowe wybryki i nie drażni rozsądkiem. O Zamościu przeczytałam w „Kulturze”, entuzjastycznie. W moim stanie jestem bardziej empatyczna, czemu by nie Zamość?
Składam życzenia mamie. Zaskoczona, ale widzę ją przy telefonie z listą, na której odkreśla życzących. Pamiętliwa Skorpionica z jadem czułości. Po niej mam to picicici, gdy myślę o dziecku. Nigdy nie będę tak dobra jak ona.