Znowu w domu, w Szwecji. Przy łóżku lapis lazuli. Śpię w białych skarpetkach, co chroni nerki. Ze względu na „wątrobę nie wybieguję swoich codziennych dwóch kilometrów w lesie. Zamiast tego zaczynam ćwiczyć tai – chi. Jem tylko trzy razy dziennie, kolacja (Lekka jak mgiełka” – przykazanie Igiełki) przed siódmą. Wszystko zasypuję kurkumą (obrzydliwa żółta przyprawa, dalekowschodni szafran). Popijam gorzkim wywarem z korzenia arcydzięgla, czyli Radix Archangelicae (Anioł Korzenny) – może on i anioł uzdrowiciel, ale korzeniami w piekle smaku. Do tego woda Jana, czyszcząca nerki. Jestem ciągle wściekle głodna. Aaa tam głód, skoro jest szansa na wyleczenie, i mój organizm, wszechświat wchłonie tę kilkucentymetrową narośl.
Bardziej od operacji boję się narkozy. Miałam kiedyś kłopoty z obudzeniem, co prawda obudziłam się, i to całkiem trzeźwo – tyle, że po drugiej stronie. Parę sekund dłużej i zaczęłabym widzieć słynny tunel, wychodzący na światłość wiekuistą.
Pietuszkin obserwuje milcząco moje samoudręczanie. Nie wtrąca się, by nie przeszkodzić „cudowi samouzdrowienia”. Zauważa jedynie, że zaczynam grzechotać kośćmi, chyba schudłam.