Warszawska Praga w wiosennym słońcu ma swój sznyt autentyczności, przypomina Łódź.
Biurowiec „Stylu” nie oznakowany żadną tabliczką. Wieżowiec – widmo. To chyba wbrew przepisom, nakazującym firmom wywieszenie szyldu, i wbrew zasadom feng shui. Minimal art, skromność milionera w robotniczej dzielnicy?
Recepcja też wyczyszczona z napisów. Przy wejściu, na całą ścianę, zdjęcie Kisiela, zasłaniającego w przerażeniu oczy. Kisiel w budyniu?
Z producentką zdjęć przechodzimy na piętro do redakcji. Śluzy drzwi pokonujemy kartą elektroniczną, wkładaną w każdy mijany czujnik. Szklane ściany. Gdzieś w połowie budynku gabinet redaktor naczelnej – Królowej Matki, mającej pieczę nad swoimi „robotnicami”, uwijającymi się między przezroczystymi plastrami miodu – z pokoju do pokoju: „bzzzk”, karta magnetyczna otwiera przejście.
Fotografie pokazują kogoś innego niż mnie. Moje myśli?
W barku „Stylu” dorzynamy z Małgosią tekst. Pietuszka tłumaczy się z braku zakorzenienia w Szwecji i w Polsce.
– Pietuszkin, kto ma teraz korzenie… wszyscy hodujemy implanty – pocieszam go.
– Ale wracasz do Polski – Małgosia, notując, naciska mocniej długopis.
– Jestem socjologiem dewiacji, wyobrażasz sobie dla mnie lepsze miejsce?
Z zaplecza rozlega się charakterystycznie polskie, jak Góralu, czy ci nie żal, walenie w schabowego.
– Łup, łup – z sakralną niemal powagą masakrowanie mięsa na narodową potrawę. Mesjasz narodów, przybijany do deski kuchennej – łup, łup.
Pola nie ma czkawki, ma cechę charakteru – upór. Stąd jej jednostajne podskoki, obijające mi pępek.