Uczę się szybkiego czytania. Odrabiam podręcznikowe testy. Jestem przeciętnie sprawna. Po dwóch rozdziałach ćwiczeń awansuję o sto więcej słów na minutę. Zaczynam wątpić w sens tej zabawy. Być może wcale nie czytam szybciej, po prostu pierwszy test na zwykłe czytanie robiłam wieczorem, zmęczona. Równolegle do „wzrostu” prędkości rośnie moja podejrzliwość. W książce najważniejszy rozdział o czytaniu mózgiem zamiast okiem jest najkrótszy. Możliwość czytania linijki tekstu od tyłu argumentują językiem hebrajskim. OK, ale po hebrajsku czyta się z prawej do lewej, bo tak się pisze słowa, nie od końca.
„Mózgiem” czyta się rzeczywiście szybciej, czy jednak o to chodzi w czytaniu? W pośpiechu nie słyszę „głosu” szepczącego mi zawsze tekst, gubią się obrazy. Oko jest zmysłowe, mózg pozbawiony filtru zmysłów, beznadziejnie dosłowny.
Polka się jeszcze nie urodziła. Droga z brzucha do głowy jest o wiele bardziej skomplikowana niż do rozwartej szyjki macicy. Nie potrafię jej urodzić w moich myślach. Odwinąć z mojej skóry, mięśni. Zrozumieć – mam w środku człowieka, jestem podwójna. Czkawka Polki przypomina głośne bicie serca. Jakby waliło mi drugie serce w okolicach pępka. Podczas wieczornej kąpieli widzę jej paniczne „rozkopywanie się” w obronie przed ciepłą wodą. Próbuje uciec? Wystawia pupkę, kręgosłup, kolano. Noszę ją w sobie, ale jestem gdzieś odcięta, amputowana od jej obecności. A jeżeli się urodzi dopiero, gdy przekonam samą siebie, że naprawdę tam jest? Zrozumiem i natychmiast stracę?
Najwięcej dzieci rodzi się przy pełni księżyca. Najbliższa i ta najważniejsza, wyznaczająca ruchome święto Wielkiejnocy – piętnastego kwietnia. Moje ruchome święto we mnie, poruszające się w za ciasnym brzuchu. Każące na siebie niecierpliwie czekać.
Boże Narodzenie jest rodzinne. Mróz, zaganiający do domowego ciepełka, podziwiania kołyski z maleństwem. Wielkanoc – mistyczna.