Do południa scenariusz Dam. Przeglądam „Świat Nauki”: W dwa tysiące piątym roku dowiemy się, po której stronie wszechświata żyjemy. Niech no tylko się rozpędzą cząstki w akceleratorze CERN – u.
Budapeszt też okazuje się zupełnie inny po drugiej stronie Dunaju, w słońcu. Paryski, ale w Paryżu domy są pod strychulec Hausmanna, tutaj każdy inny. Od tysiąc osiemset sześćdziesiątego do pierwszej wojny światowej stawiano z rozmachem architektoniczne cacka. Odarte z przepychu, zachowują klasę. Nie drażnią przyczepione do nich łatki luksusu – zachodnie sklepy. Nagłe perspektywy na wzgórza, rzekę. Warszawa ze swoim ściśnięciem jest Gniotowem.
Budapeszteńskie ściany obtłuczone kulami z pięćdziesiątego szóstego, ślady po zębach zgłodniałego monstrum, wgryzającego się w mury, węszącego za ludźmi.
W hotelu Gallerta zanim się dojdzie do secesyjnej elegancji pływalni, trzeba przejść przez badziewie szatni. Łaziebne żądają od zagranicznych golasów dwa razy tyle, co już zapłacone w kasie. Przez uchylone drzwi widzę wanny wyłożone prześcieradłami, sceneria ze Śmierci Marata. Za kilkanaście dolarów dostaję foliowy czepek na gumkę. Wychodzę z kabiny w swoim jednoczęściowym kostiumie z nogawkami prawie do kolan, styl Franciszek Józef. Łaziebna klepie mnie porozumiewawczo po brzuszku:
– Baby!
Ktoś w końcu zauważył. Nie poklepuje się nieznajomych, pieści się cudze dzieci. Mój brzuch stał się publiczny na te kilka wystających poza mnie centymetrów.
Pierwsza zabawka Poli – wodne bąbelki. Po którymś okrążeniu basenu dostaję się pod bombardujące od dołu gejzery.