Kwitną słoneczniki. Nie „czarne słoneczniki” z Przybyszewskiego. Najprawdziwsze w listopadzie. Żółte, z ustami pełnymi nasienia. Może dlatego ku oburzeniu krakowskich mieszczan przypinała je sobie do sukien i kapeluszy bezwstydna Dagny – nordycka żona demonicznego Stacha.
Pietuszka przynosi rano bułki z kardamonem i pachnie w domu Szwecją.
Myjąc zęby, próbuje opowiedzieć, co było na dyżurze:
– Histeryk, jak to histerycy, popełniał widowiskowe samobójstwo. Skrobaczką do sera podcinał sobie cierpliwie żyły, oczywiście bez skutku. Zaledwie peeling naskórka.
Stukam pierwsze strony scenariusza Dam Polskich. Wieczorem jedziemy na tutejszy cmentarzyk. Pobielony średniowieczny kościół z katafalkami szlachty, dzielnie grabiącej Polskę podczas Potopu. Zapalamy świeczki na wzgórzu usypanym z najświeższych prochów. W domu tańczymy do piosenek Nicka Cave’a, jak święto, to święto. Rock ma też swoich grabarzy.
Dziewięć miesięcy to według natury czas wystarczający, by przywyknąć: „Mam dziecko”. Na razie przyzwyczajam się nie tyle do Maleństwa, co do myśli o nim i obowiązków. Wyprowadzam na spacer (zdarza się, że na siłę, wolałabym poleżeć), karmię (pół litra mleka dziennie, witaminy), kładę wcześniej spać. O siódmej wieczorem ze zmęczenia dostaję gorączki.