W Łodzi szybkie świąteczne prezenty, rykszą przez Piotrkowską, z górki na plac Wolności. Zabytkowy bruk wytrząsł Połę. Wiatr zamroził mi płuca. Schodzę z siedzenia obolała i kaszląca.
Wigilijne feng shui. Zamiast czarnej rybki w akwarium, zbierającej nieszczęścia, karpie w wannie. Zdechną za nasze grzechy. Raczej zasną przy uśpionych sumieniach. Prasłowiańska ofiara, śnięta sielanka w galarecie, tak różna od germańskich rzezi.
Na święta przypomniało się telewizji o pokrzywdzonych Tybetańczykach. „Wygnanych z dachu świata”. Wygnani? Tysiące zabitych. Zepchnięci z dachu.
Pięć i mózg: XX wcale nie musi być dziewczynką. Zdarzają się chłopcy XX. Konsternacja. Dzwonię do Piotra.
– Chłopiec XX? – powątpiewa. – Nie martw się, będzie jak dziewczynka.
Łapczywie pożeram kopiastą kolację i… jestem głodniejsza niż przed. Wszystko wpadło w drugi (nie mój?) żołądek? Kupuję ogrodniczki, te stare są ciaśniejsze od obcisłych dżinsów. Nowe w sklepie przy Kościuszki, gdzie zawsze kupuję tanie sztruksy, mają z boku trzy guziki.
– Na siódmy, ósmy i dziewiąty miesiąc – objaśnia sprzedawczyni.
Przymierzam guzik siedmiomiesięczny – pasuje.